|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Paul Johnson: W poszukiwaniu Boga [1] Autor tekstu: Michał Piotrowski
Szperając od czasu do czasu w domowym księgozbiorze (a jest on dość
rozbudowany) natykam się na książki, które już samym swoim wyglądem zachęcają do
czytania. Jedną z nich jest książka autorstwa znanego historyka brytyjskiego, Paula Johnsona. Czarna, połyskliwa
obwoluta, małe „okienko nieba" na tym tle. Po lekturze i parogodzinnym przemyśliwaniu nad nią stwierdziłem,
iż tak naprawdę to wszystko jest piękne i klarowne. Chrześcijaństwo
wspaniale się broni, a pewne zaniedbania i „uchybienia" w łonie kościoła
(doktryny także) to tylko dzieło przypadku.
Trzy lata później przeczytałem Johnsona ponownie. Tym jednak razem bez
„chrześcijańskiego milczenia" dla wielu faktów oraz z bagażem wiedzy (na
pewno nie wielkim, ale zawsze) filozoficznej, historycznej i przyrodniczej. Już
podczas lektury wiele faktów i argumentów przedstawianych przez autora spotkało się z moim zdecydowanym „nie". Z pewnością
moja opinia o książce, jak i jej interpretacja są w pewnym stopniu
subiektywne — czytałem ją z pozycji agnostyka. Jednakże właśnie taki światopogląd
pozwala w wielu miejscach na zachowanie dystansu wobec Johnsona i jego twierdzeń.
Sam przekonałem się, że przy „chrześcijańskim" światopoglądzie, zbyt
wiele rzeczy przyjmuje się jako dogmat, znacznie zawężając w ten sposób
pole widzenia. W swej krytyce skupiłem się wyłącznie na
pierwszych rozdziałach, w których to Johnson przedstawia boga, zarówno we własnej
wizji, jak i „czysto" chrześcijańskiej.
Rozdział
I — Dlaczego napisałem tę książkę?
Johnson we wstępie bardzo jasno opisuje powody, dla których postanowił
napisać swoje dzieło. "Dlaczego napisałem
tę książkę? Po części dlatego, żeby pomóc samemu sobie, po części zaś
dlatego, żeby — jeśli to możliwe — pomóc innym." Czyn sam w sobie
chwalebny — jednak od razu można wskazać na pewien paradoks. Pomoc innym w dojściu
do wiary nie powinna (przynajmniej tak uważam) opierać się na podawaniu
gotowych faktów i sądów. U Johnsona zbyt wiele poglądów opiera się wyłącznie
na stwierdzeniu, że tak jest i inaczej być nie może. Tym samym profil książki
zmienia się z osobistych przemyśleń (same w sobie nie są one złe) w dogmatyczną apologię chrześcijaństwa i wiary w ogóle.
Dalej Johnson próbuje wytłumaczyć istnienie boga poprzez obecność
sumienia w każdej z istot ludzkich. "Sumienia
nie da się uśmiercić. A ponieważ istnieje i my o tym wiemy, co jakiś czas,
choćby przelotnie i podświadomie, zadajemy sobie pytanie, skąd się ono wzięło?
Kto nas nim uszczęśliwił?" [podkr.
moje — M.P].
Podobną prawdę autor wygłasza o lęku i strachu człowieka. Uważa on,
że tam gdzie występuje lęk, tam też pojawia się wiara. "Im celniej ugodzony czy bardziej przerażony człowiek, tym bardziej
potrzebuje i głośniej przyzywa
Boga.". Ukazuje to jednak tak naprawdę głęboki upadek istoty ludzkiej -
potrzebuje ona nadrzędnego bytu, aby po prostu sprostać problemom
codziennej egzystencji. Nawet kiedy życie wali się na głowę, wówczas bóg nie zstąpi z niebiańskiego tronu,
nie zapłaci zaległych rachunków, nie potrząśnie pijanym mężem, nie poprosi pana profesora o możliwość
ponownego zdawania egzaminu. Człowiek mimo wiary w boga, sam musi sobie radzić.
Do tego nastawienie „bóg tak chciał" prowadzi do marazmu, bezradności, a bardzo często agresji.
Rozdział
II — Bóg, który nie chce umrzeć
W tym rozdziale autor stara się przedstawić powody, dla których idea
boga wciąż pozostaje żywa pośród ludzi. Wychodzi z założenia, iż w połowie
XIX wieku (teorie Darwina, odkrycia geologii) rozpoczął się proces laicyzacji
światopoglądu. Wcześniej jednak stwierdza, że "Aż do czasów najnowszych nie da się wskazać żadnego społeczeństwa — prymitywnego czy rozwiniętego — w którym zdecydowana większość, jeśli
nie wszyscy, nie podpisywałaby się pod wiarą w jakiegoś boga lub bogów".
Autor stwierdza powszechnie znany fakt, ale nie podaje jego przyczyn, a właśnie
one są tu najważniejsze. Z czego wyrosła wiara w bóstwa? Zazwyczaj z animizacji i prób opisu przyrody i jej zjawisk, których
nie potrafiono wytłumaczyć. Świetnie ten problem ujmuje kosmolog John Barrow w swej książce „Początek wszechświata": "Różnorakie
starożytne przekazy o stworzeniu świata nie były teoriami naukowymi we współczesnym
tego słowa znaczeniu. Nie próbowały powiedzieć niczego nowego o budowie świata.
Miały na celu, po prostu, usunąć z ludzkiej wyobraźni widmo nieznanego." .
Poprzez religię i skonstruowanie bogów, ludzie pozbyli się wrodzonego lęku
przed nieznanym, sprowadzając go do wyroków istot, których wizerunki sami
stworzyli — na swój obraz i podobieństwo.
Kontynuując swoje rozważania Johnson powołuje się na Hegla, a poprzez
niego na Marksa. Ujmuje on religię w kategoriach heglowskiej filozofii dziejów i marksistowskiej teorii walki klas. Zgodnie z tą myślą religia powinna umrzeć
wraz ze śmiercią kapitalizmu. Jednakże
jak wiemy kapitalizm uległ pewnym przystosowaniom (związki zawodowe, prawa
pracownicze oraz świadczenia socjalne) i dzięki temu obecnie jest dominującym
systemem gospodarczym. Podobnie rzecz ma się z chrześcijaństwem, które w dostosowywaniu się do wydarzeń i warunków nie ma sobie równych — byle tylko
przetrwać.
Autor nie ustaje w ofensywie — posługuje się w tym celu historią i statystyką. „Ciągle żyjemy w świecie, w którym
zdecydowana większość w coś na swój sposób wierzy. Co więcej, grubo ponad
miliard mieszkańców tego świata
to chrześcijanie — czyli znacznie więcej niż w latach sześćdziesiątych
ubiegłego wieku, kiedy Arnold pisał
swój wiersz."
[chodzi o wiersz cytowany w książce — M.P]. Autor nie chce dostrzec ważkiego faktu — od
połowy XIX wieku na Ziemi przybyło kilka miliardów ludzi. Fakt więc, że
liczba chrześcijan wzrosła, traci na znaczeniu. Co więcej, zdecydowana większość
"w coś na swój sposób wierzy".
Nie oznacza to, że są zatwardziałymi teistami, którzy pójdą na pewną śmierć z imieniem swego boga na ustach.
"Dlatego jednym z istotniejszych
znamion dwudziestego stulecia jest to, że na jego przestrzeni nauka i
religia przestały być
dla siebie wrogami.".Aby zgodzić się z tym twierdzeniem trzeba posiadać dużo
dobrej woli. Wystarczy powołać się na artykuł Mariusza
Agnosiewicza o kreacjonistach w USA, aby stwierdzić, że wspomniana wrogość nie umarła śmiercią
naturalną (zob. też str. 1933).
Johnson nie poprzestaje na tym. Wskazuje na dane archeologiczne, które
mają potwierdzać autentyczność wydarzeń i miejsc, które są wymieniane w ST. Oczywiście jest to prawda — wzmianki o nich pojawiają się w literaturze i historii państw sąsiadujących wówczas z Palestyną, a także podczas
wykopalisk archeologicznych. Jednakże jak wskazują jedne z ostatnich odkryć -
ST w wielu
miejscach KŁAMIE!
Na koniec autor serwuje nam argument powtarzający tezę z rozdziału
pierwszego. Mianowicie stwierdza on, iż mimo zniszczeń i okrucieństwa podczas
II WŚ wiara przetrwała i nie odwiodła ludzi od boga (motyw wzrostu wiary w sytuacjach zagrożenia). Ciekawe wydaje się tylko to, iż to właśnie dzieci
ówczesnych żołnierzy (jak i sami żyjący uczestnicy tamtych wydarzeń) dziś
nie chodzą do kościołów. Mam tu na myśli głównie zachodnią Europę, do
której autor się odwołuje — Polską zajmę się za chwilę. To właśnie ówcześni
20-30-latkowie spłodzili dzieci, które dziś powinny być szczerymi wiernymi.
Tymczasem tak nie jest! Kto więc zawinił? Rodzice, nauczyciele czy księża?
Czy więc na pewno II WŚ w pewnym sensie nie zabiła boga? Johnson
podaje tutaj przykład Polski — kraju, który przeszedł wiele podczas wojny. "Polsce,
która tak jak oni [Żydzi] musiała opłacić się obcej przemocy niezliczonymi
ofiarami, cierpienie — o dziwo — pomogło. Uwięziona między dwoma kolosami -
pogańskim i ateistycznym — przez oba grabiona i niszczona, a nade wszystko nękana
prześladowaniami religijnymi (dla obu ciemięzców Kościół katolicki ucieleśniał
polskiego ducha niezależności), wierna Bogu Polska wyszła z bolesnego okresu
swych dziejów mocniejsza. Kościół polski jest dzisiaj najsilniejszym kościołem w Europie, a być może i w świecie. Nawet wcześnie rano w dni powszednie w kościołach
nie brakuje modlących się i uczestniczących we mszach". Gdzie dziś ta siła, w czym nam owo cierpienie pomogło? W średnio
30% uczestnictwie we mszach w niedziele, czy też może w nietolerancyjności, biedzie, zacofaniu, które w naszym kraju są wręcz plagą?
Szkoda, że na te pytanie nie uzyskam z kart książki jakiejkolwiek odpowiedzi.
Rozdział
III — Czy da się zastąpić Boga?
Cały koncept autora zasadza się na wskazaniu alternatywy dla boga — ciekawe
zadanie, jednakże z jednym zasadniczym „ale". Otóż próba znalezienia
laickiego substytutu boga opiera się wyłącznie o historię XX wieku. Nie jest
to jeszcze tragizm — jednakże skupianie się wyłącznie na niszczycielskich (w
tym przypadku na totalitaryzmach) aspektach ubiegłego stulecia to już zaślepienie i nierzetelność.
Na samym początku wywodu Johnson odwołuje się do postaci Woltera -
cytuje następujące słowa: „Religia oparta na teologii jest głównym
nieprzyjacielem ludzkości". Zdanie wyrwane z kontekstu oraz bez podania prawdziwego światopoglądu Woltera całkowicie
zmienia swoje znaczenie. Jakoś umknął autorowi fakt, że Wolter był deistą — przeto nie można twierdzić, że
chciał boga w ogóle usunąć. On sprzeciwiał się religii (zwłaszcza potędze
kościoła w XVIII-wiecznej Francji), a nie bogu.
Później zostają wykpieni głosiciele ateizmu i agnostycy, którzy
mieli głosić fantastyczne wręcz teorie. Podane są wybrane cytaty z „uczonych dzieł", które
co tu dużo mówić — są błędne. Jednakże nie wspomniano ani słowem o równie niedorzecznych teoriach głoszonych
przez „poprawnych ideologicznie" naukowców i badaczy. Bo i po co?
Następne akapity to
prawdziwa symfonia pomieszania z poplątaniem. Johnson wskazuje na największych
ateistów XX wieku — Russella, Sartre’a oraz ich uczniów. Wskazuje przy tym na
częstą wśród tychże filozofów zmianę poglądów, która (jego zdaniem)
jest wynikiem braku boga w myśleniu. Tutaj pada sakramentalne zdanie: "A
przecież prawdziwie laicki, humanistyczny substytut Boga musi być czytelny dla
mas, tak jak zawsze czytelne było chrześcijaństwo". Poruszone zostały
tutaj dwie kwestie, które postaram się poniżej naświetlić.
Poprzez takie, a nie inne przedstawienie humanizmu i racjonalizmu Johnson
tworzy z nich niemal religię. Brakuje tylko wskazówek co do budowy świątyni
mądrości, hołdów składanych przed pomnikami ewolucji lub socjobiologii czy
też podobnych dewocji. To właśnie te wartości mają być „substytutem
Boga", a przeto nową wiarą i religią! Czyżby autor nie rozumiał, że właśnie z takim pojmowaniem tych pojęć tworzy z nich po prostu konkurencyjny kościół?
Do tego sugeruje, że dla racjonalistów, humanistów i agnostyków takie osobistości
jak Russell czy Sartre są swego rodzaju pontifex maximus. Mogę przeczytać dzieła
Russella i Sartre’a, ale absolutnie nikt nie może mnie zmusić by się z nimi
zgodzić, a tym bardziej — wyznawać i głosić. Sam (jako racjonalista i agnostyk) tworzę własną wizję świata. Jest to moim prawem, które
wykorzystuję z całą swobodą.
1 2 Dalej..
« Recenzje i krytyki (Publikacja: 27-08-2003 Ostatnia zmiana: 06-09-2003)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 2646 |
|