|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Dziecko, Bóg, religia [1] Autor tekstu: Mariusz Agnosiewicz
"Moja najlepsza rada dla każdego, kto chce
wychować szczęśliwe, zdrowe na umyśle dziecko:
trzymajcie ją czy też jego jak najdalej od kościoła.
[...] Jeśli tylko zbliżycie się z dzieckiem do
jakiegoś kościoła, popadniecie w tarapaty"
Frank Zappa
"Mnie Bóg, w życiu moim, nigdy nie był potrzebny -
od najwcześniejszego dzieciństwa, ani przez pięć minut — byłem zawsze samowystarczalny"
Witold Gombrowicz
"Religia trwa nie z powodu cynicznej manipulacji księży
ani z pewnością nie z powodu prawdziwości doktryny,
ponieważ różne sprzeczne ze sobą religie
trwają równie dobrze. Doktryny religijne trwają
ponieważ wpaja się je dzieciom w wieku,
gdy są podatne na sugestie; gdy dzieci dorosną
wpajają je z kolei własnym dzieciom.
Inaczej mówiąc, zdaniem Dawkinsa, wiara
utrzymuje się z powodów epidemiologicznych"
Granice złożoności, P. Coveneya i R. Highfielda W poniższym eseju mowa będzie o tym w jaki sposób na rozwój dziecka wpływa pojęcie Boga. Na początku przyznam,
że kiedyś miałem wątpliwości co do tego, czy można wychować
normalne dziecko, nie okaleczając je duchowo i psychicznie, bez koncepcji Boga.
Dziś z całym przekonaniem twierdzę, że jest to nie tyle możliwe, co pożądane.
Co najmniej podejrzanie zaczyna się
związek każdego katolika z własną wiarą. Oto mówi nam Katechizm: "Na
chrzcie św. złożyliśmy następujące przyrzeczenia: 1. wyrzekliśmy się złego
ducha, jego pychy i wszelkich spraw jego, 2. przyrzekliśmy uznawać za prawdę
wszystko czego naucza Kościół święty, 3. przyrzekliśmy żyć według wiary
św. aż do śmierci" (Katechizm religii katolickiej, 1945). Kościół w swoim
oficjalnym dokumencie stwierdza, że złożyłem te przyrzeczenia. A ja tego niestety
nie mogę sobie przypomnieć. Dziwnym mi się wydaje, jak mogły ujść mojej uwadze tak
doniosłe przyrzeczenia. A czy Wy pamiętacie może te deklaracje, o złożeniu
których zapewnia Was Kościół? Ja czuję się trochę niezręcznie. Poczytuję
się za człowieka honoru, a z całym przekonaniem odrzucam ową trójcę
przyrzeczeń: złego ducha nie znam, więc nie mogę się go wyrzekać w ciemno;
nauk Kościoła za prawdę nie uważam, a ponadto są one dość płynne, więc
boję się deklarować dozgonne zaufanie do tych „prawd" (najpewniej
owe prawdy ewoluują wraz z następnym władcą Kościoła, więc sytuacja jest
dalece niepewna); no a według „świętej wiary" żyć nie mogę, gdyż
nie jestem na tyle bogaty, aby wychować tabuny dzieci, które musiałby się
pojawić, gdybym uznał prezerwatywę za narzędzie nieczyste (oczywiście jakąś
alternatywą byłoby zmniejszenie praktyk seksualnych do uświęcającego
poziomu...). Jak widzicie nie zgadzam się, ze swoimi dawnymi
„przyrzeczeniami", więc ich złamanie czyni mnie krzywoprzysięzcą, a ja jednak nie potrafię poczuć się winnym, gdyż przeszukałem ostatnie
zakamarki pamięci w poszukiwaniu mojej zgody, i nic!
Przeciwnicy stwierdzą, że młody człowiek
potrzebuje bezwzględnie oparcia w Bogu, w kimś mocniejszym niż tylko rodzice.
Otóż nie prawda. Bóg jest dla dziecka ideą zupełnie sztuczną i niepotrzebną.
Nie karmiony nią nie będzie odczuwał jej potrzeby. Bynajmniej nie mówię o tym na równie wiarygodnej podstawie, co ksiądz o małżeństwie. Mówię m.in. z własnego doświadczenia, z własnych wspomnień o Bogu z dzieciństwa, który
był mi od wczesnej młodości wpajany, i przy którym do lat nastu stałem wytrwale.
Tym samym, śmiem twierdzić, że niepotrzebny jest Bóg w wychowaniu
dziecka. Idąc za Freudem, zdajemy sobie sprawę, że Bóg to Super Tata, to przeniesienie
rodzicielskiego oparcia w świat dorosłości. Dziecko nie potrzebuje takiego sztucznego
oparcia, które wszak przerasta zupełnie jego możliwości abstrakcyjnego myślenia.
Dziecko ma (powinno mieć) oparcie realne rodziców — ojca i matki. Bóg deprecjonuje
znaczenie rodziców i niepotrzebnie gmatwa infantylny świat. Chrześcijaństwo
jest już kompletnym niewypałem pedagogicznym — ze swymi wszędobylskimi
szubienicami krzyżowymi, najczęściej z martwym Bogiem na nich, zupełnie
komplikuje dziecinną harmonię psychicznej opoki. Przyjrzyjmy się co piszą
inni o swoich odczuciach i wspomnieniach związanych z chrześcijańskim Bogiem maleńkości.
Zacznijmy od katolickiego teologa Eugena Drewermanna: "Został
«ofiarowany» — mówi się, tak że opowiadanie o Jego śmierci w duszy każdego
dziecka jest już odbierane z poczuciem smutku i musi wywołać nowe poczucie
winy za własne winy" (za:
„Nie i Amen", Ranke-Heinemann). Dalej posłuchajmy co mówi o tym była katolicka teolożka, pani Uta Ranke-Heinemann: "Malarz
Ernst Seler, po to, by zapobiec szkodliwemu wpływowi na własną córkę Elinę,
zażądał w szkole usunięcia rzeźby ukrzyżowanego Chrystusa wielkości 80
cm, która wisiała w miejscowości Reuting w Górnym Palatynacie w klasie bezpośrednio
nad tablicą. Był zdania, że: „Uczniowie spoglądając na nią… zostają
sparaliżowani w swoich siłach duchowych." Katolicki ksiądz Josef Denk
wczuł się w sytuację i zamiast wielkiego krzyża nad tablicą powiesił mały
krzyż nad drzwiami. Ale kiedy Elina w 1988 roku zdała do trzeciej klasy, nad
tablicą znowu zawisł ogromny krzyż z postacią Jezusa pogrążonego w strasznym cierpieniu, a wychowawca (osoba świecka) odmówił zdjęcia go. Ernst
Seler i jego żona Renata zwrócili się do Bawarskiego Ministerstwa Oświaty i Wyznań Religijnych z zapytaniem, czy i dlaczego tak wielki krucyfiks musi wisieć
nad tablicą. Odpowiedź Ministerstwa z Monachium, nosząca znak III/8-50938,
sygnowana przez Dyrektora Departamentu, pana Kaisera, głosi: „Krzyż, jako
ponadkonfesjonalny symbol chrześcijaństwa w tej właśnie postaci szczególnie
odpowiada wymogom chwili, by przypomnieć ponadpozytywistyczny wymiar państwowych
programów kształcenia." Oprócz tego „wnosi on ogólnie pojmowane wartości
chrześcijańskie w proces kształtowania charakteru uczniów".
(„Nie i Amen" — Uta Ranke-Heinemann, Uraeus, Gdynia 1994). Psychoterapeuta Tilmann
Moser, dzięki swej gorącej wierze z okresu dzieciństwa, nabawił się nerwicy
eklezjogennej, to znaczy nerwicy nabytej w Kościele. Oto fragmenty jego
monologu do Boga z książki „Zatruwanie Bogiem": "Byłeś w moim życiu takim rozczarowaniem, takim oszustwem (...) Byłeś dawniej tak
przeraźliwie realny, obok ojca i matki byłeś najważniejszą postacią w moim
dzieciństwie (...) Przetrwałeś w mojej strukturze psychicznej: całe
sklepienia, trony, wewnętrzne amfilady pokoi i kaplic zostały dla ciebie
stworzone. Zakwaterowałeś się we mnie niczym trucizna, której ciało nigdy
nie mogło się pozbyć. Mieszkałeś we mnie jako moja nienawiść do siebie
samego. Wprowadziłeś się we mnie jak trudna do wyleczenia choroba, gdy moje
ciało i moja dusza były jeszcze małe. Z nich obydwu, choć przeznaczone były
do większej swobody, uczyniono twoje mieszkanie, a ja byłem dumny, że
zamieszkasz we mnie, małym chłopcu. (...) Straszliwą ofiarę złożyłem ci z mojej wesołości, radości z siebie samego i innych, a zapłatą za to, oprócz
spotęgowanego uczucia wybraństwa czy też walki o nie, była może odrobina miłości,
może odrobina mniej potępienia. Ponieważ w sumie cię nienawidziłem z powodu
upokorzeń, na jakie się godziłem, by ci się spodobać, by zaskarbić sobie
twoją łaskę albo przynajmniej uniknąć twojej niełaski, musiałem cię
coraz bardziej czcić, coraz żarliwiej błagać, żebym mimo wszystko choć
trochę ci się podobał. Tak to stawałeś się coraz bardziej rzeczywisty (...) «Niech Pan
rozpromieni oblicze swe nad nami…» — o to błagaliśmy na zakończenie każdego
nabożeństwa, jakby nie było za czym bardziej tęsknić, niż za oglądaniem u sufitu nad sobą twojego wiecznie kontrolującego oblicza niczym twarzy
starszego brata. Jako choroba we mnie jesteś chorobą niewykonalnych norm,
chorobą polegającą na tym, że jest się skazanym na twoją łaskę, wyjednywaną przez
urzędowych wyjednywaczy w uzupełnieniu do moich własnych błagań (...) «Powinniśmy Boga bać
się i miłować go…», wbijano mi do głowy, jakby to pierwsze niemal nie
wykluczało drugiego. A że ten twój szalony warunek istnienia jako tego, którego
należy się bać i kochać, rodził zarazem nienawiść, tym bardziej należało
się bać, tym bardziej się korzyć i być wdzięcznym za zwłokę, za to, że
się jeszcze nie zostało odrzuconym (...) To stawiało mnie w sytuacji szczura z zadyszką, który ogarnięty coraz większą paniką coraz szybciej przebiera
łapami w doświadczalnym młynku. Zrobiłeś ze mnie bożego szczura, gnane
strachem zwierzę w twoim eksperymencie, z którego nie ma wyjścia. (...) Podziwiałem
Cię ze względu na Twą dobroć — jak mi to przybliżyli Twoi słudzy — kiedy
nie dopuściłeś do tego, by Abraham zabił Izaaka. Mogłeś tego z łatwością
zażądać, uczyniłby to dla Ciebie (...) Nie wykluczone, że poczciwego
Abrahama naszłyby jednak wątpliwości co do uprzywilejowanego charakteru jego
stosunków z Tobą, gdyby został zbryzgany krwią Izaaka? W przypadku Twojego własnego
Syna zachowałeś się mniej powściągliwie, dając upust własnemu sadyzmowi.
...a ja ponownie usiłowałem zgodnie z powszechnym wezwaniem, podziwiać
Ciebie, albowiem dla mojego dobra, grzesznego człowieka, ofiarowałeś własnego
Syna. To, rzecz jasna, wywołuje określone wrażenie… U żadnego kaznodziei
nie zrodziło się dotąd podejrzenie, że może to nie z nami, ale z Tobą coś
jest nie w porządku, jeżeli z wielkiej miłości do ludzi musiałeś dopuścić
do zabicia swojego Syna" (podane za: "Katolicka mafia: Tajne stowarzyszenia w Kościele sięgają po władzę" — Matthias Mettner, Interart, Warszawa 1995 oraz „Nie i Amen", Ranke-Heinemann). Ostatni fragment Uta Ranke-Heinemann kwituje
następująco: "Historia ofiarowania Izaaka jest przerażająca. U dziecka ta historia
może wywołać koszmarne sny i nawet teologa, który potrafi dać odpowiedź na każde pytanie,
może przyprawić o bezradność. Gdyby Abraham żył dzisiaj i miał zamiar na
ołtarzu całopalnym ofiarować swego syna na rozkaz Boga — wówczas tego
Abrahama umieszczono by w zakładzie zamkniętym.".
Słów, które najczęściej używa Moser w swojej książce to "potępienie",
„bycie przeklętym", „ofiarować", „zabijać" i „krzyż"...
Tyle na temat chrześcijaństwa. Zdaje się przy tym, że pogańskie
koncepcje były daleko mniej szkodliwe dla psychiki wczesnego dzieciństwa.
Dziecko, któremu obca jest idea niebiańskiej opatrzności całą swoją
opokę widzi w rodzicach. I to jest prawidłowe. Dziecko nabiera wówczas większego szacunku
dla rodzica, z podziwem patrzy na jego zmagania ze światem. Tak też kształtuje się
jego podświadomość, która w znacznym stopniu determinuje późniejsze stosunki dziecka z rodzicami.
W przypadku porażek rodzinnych odpowiedzialność nie rozmywa się między
wolą boską a mocą i umiejętnościami rodziców. Cała odpowiedzialność koncentruje
się na mocy rodzica, która jawi się jako ograniczona (choć nie znaczy to, że przestaje
być w oczach dziecka wielką) i uczy dziecko postrzegania życia jako czegoś
wymagającego i odpowiedzialnego. Nie ma później miejsca na frustracje
spowodowane tym, że Bóg okazał się nie dbać o nas w równie wielkim stopniu
co tatuś, czy też okazał się mieć wolę doświadczania nas i ignorowania
zanoszonych błagań. Dziecko, którego psychikę ukształtuje zasada ponoszenia
odpowiedzialności za podejmowane wybory i działania będzie na ogół mniej
skore do pokładania swego losu w „woli bożej", gdyż będzie
preferowało aktywne kreowanie tegoż własną pracą i uporem kosztem
zanoszenia próśb i modłów do bogów, tudzież ofiar pieniężnych dla księży-pośredników.
1 2 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 21-05-2002 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 322 |
|