Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.444.393 wizyty
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 700 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Rozum bez zakasanych rękawów i gotowych do czynności rąk jest mało wart."
 Nauka » Biologia » Antropologia » Nauki o zachowaniu i mózgu

Nie myślę, więc mnie nie ma, czyli problemy świadomości [1]
Autor tekstu:

Jest to rozterka znana wszystkim rodzicom: nasze dziecko osiągnęło właśnie wiek przedszkolny i niekiedy potrafi już coś powiedzieć „całkiem jak dorosłe". Te pierwsze oznaki rodzącej się inteligencji wprawiają nas w dumę i zachwyt. Jeśli tylko Jaś (albo Krysia) będzie się dobrze uczyć, marzymy sobie, to życiowy sukces ma zapewniony… Gdyby tylko wiedzieć na pewno, że dziecko jest wybitnie uzdolnione, to można by już zawczasu pomyśleć o jakichś korepetycjach, a może dałoby się je wysłać od razu do drugiej klasy? Nic prostszego. Umawiamy się na wizytę u psychologa, który poddaje naszą latorośl serii testów i oblicza iloraz jego inteligencji, czyli IQ. Jeśli przekracza on 150, to dziecko jest genialne i warto inwestować. Jeśli sięga ledwie 85 — szkoda czasu i wysiłku. Niech się bawi.

Przedszkolaki powinny przyjąć z pewną ulgą fakt, iż coraz liczniejsza grupa psychologów uważa dziś, że przewidywanie przyszłości naszych dzieci na podstawie testów inteligencji jest nonsensem. Jeśli już koniecznie chcemy wiedzieć, co je czeka w życiu, to znacznie bardziej efektywny jest tak zwany „test cukierkowy". Jest on też dużo prostszy, tak że możemy go przeprowadzić w domu. Polega on na tym, że zamykamy nasze czteroletnie dziecko w pokoju, kładziemy przed nim na stole cukierek i informujemy je, że może go zjeść zaraz (ale wówczas nie dostanie następnego) lub poczekać piętnaście minut, aż wrócimy z zakupów, i jeśli cukierek będzie nadal nietknięty, to damy mu dwa następne. Walter Mischel, psycholog z Uniwersytetu Stanforda, zaczął stosować ten test na grupie dzieci swoich uniwersyteckich kolegów w latach sześćdziesiątych (w oryginalnej stanfordzkiej wersji użyte były nie cukierki, tylko marshmallows — coś w rodzaju waty cukrowej utwardzonej białkiem z jajka — i w anglojęzycznej literaturze jego metoda badawcza znana jest jako Marshmallow Test). Nie trzeba być psychologiem dziecięcym, by przewidzieć, że tylko nieliczne dzieci były w stanie oprzeć się pokusie natychmiastowej gratyfikacji. Te, którym udało się wytrzymać cały kwadrans, stosowały najrozmaitsze techniki kontroli psychicznej. Aby okiełznać swe pożądanie, niektóre zakrywały sobie oczy, by nie widzieć przedmiotu kuszenia; inne mówiły do siebie albo śpiewały, niektóre nawet próbowały się zdrzemnąć.

Mischel odczekał piętnaście minut, a potem następnych dwadzieścia kilka lat, obserwując postępy swych „obiektów badawczych". Kiedy odnalazł owe dorosłe już dzieci w końcu lat osiemdziesiątych, okazało się, że ich życiowy sukces wykazywał niezwykle silną korelację z wynikami „cukierkowego testu". Tym, które w wieku czterech lat potrafiły sobie odmówić szybkiej przyjemności na rzecz przyszłej wyższej nagrody, wiodło się znacznie lepiej: cieszyli się większym społecznym szacunkiem, byli szczęśliwsi i bardziej zamożni. Kiedy Mischel porównał z kolei ich osiągnięcia z wynikami testów inteligencji, odkrył, że w tym wypadku korelacja była daleko mniej znacząca. Ogłoszone w 1990 roku wyniki jego badań stały się sławne w Ameryce i nawet Oprah Winfrey zaprosiła grupę czterolatków na swój telewizyjny talk-show, gdzie poddała ich testowi cukierkowemu na oczach telewizyjnej widowni. Daniel Goleman, autor książki Inteligencja emocjonalna, posłużył się wynikami badań Mischela do zilustrowania swej zasadniczej tezy. Brzmi ona: być może o naszym życiowym sukcesie decyduje w 20% czysty intelekt, ale reszta, całe 80%, zależy nie od poznawczej mocy naszego rozumu, lecz od zespołu cech osobowościowych, zwanych „inteligencją emocjonalną". A także od zwykłego przypadku.

Kiedy pojęcie emocjonalnej inteligencji zostało po raz pierwszy zaproponowane przed sześciu laty przez psychologów Petera Saloveya i Johna Mayera, zdefiniowali je jako kombinację takich umiejętności, jak zrozumienie naszych własnych stanów uczuciowych, zdolność empatii oraz „kontroli emocji w sposób podnoszący jakość naszego życia". Dopiero jednak książka Golemana — który sam jest z wykształcenia psychologiem, ale zarabia na życie jako dziennikarz naukowy w piśmie „New York Times" - spopularyzowała ten koncept i wywołała żywą publiczną debatę.

Na pierwszy rzut oka teza Golemana może się wydać trywialna. To, co nazywa on „inteligencją emocjonalną", zadziwiająco przypomina konwencjonalne pojęcie „dobrego charakteru", a poza tym — czyż nasz romantyczny wieszcz nie powiedział już sto pięćdziesiąt lat temu: „czucie i wiara silniej mówią do mnie niż mędrca szkiełko i oko"? Książka Golemana jest jednak czymś znacznie więcej niż aktem nostalgii za romantyczną wiarą w potęgę uczuć. Szczególnie w Ameryce drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych jest ona istotnym i nowym głosem w wielkiej dyskusji, która obejmie swym zasięgiem czystą naukę, kulturę, filozofię i politykę. Dyskusja ta toczy się w intelektualnym klimacie (czy, jak twierdzą niektórzy, w intelektualnej mgle), którą opisuje jedno słowo: „postmodernizm".

Postmodernizm (pojęcie, które zresztą pierwsi wymyślili architekci) jest hydrą o wielu głowach i rozsądniej będzie, jeśli oprę się tu pokusie jego zdefiniowania. Wystarczy powiedzieć, że fenomen ten, który krytyk literacki Frederick Jameson nazwał „kulturalną logiką późnego kapitalizmu", wygląda bardzo rozmaicie zależnie od tego, z której strony na niego patrzymy. Oglądane od strony psychologii czy antropologii stanowisko postmodernistów jest następujące. Kultura zachodnia dojrzała do tego, by odrzucić ciążący nad nią od paru stuleci mit Oświecenia. Mit ten to wiara w istnienie uniwersalnych prawd i przekonanie o zdolności ludzkiego rozumu do ich zgłębienia — złudzenie, za które w dużej mierze odpowiedzialny jest Kartezjusz i jego słynne stwierdzenie: cogito ergo sum, „myślę, więc jestem". Samo istnienie myślącego podmiotu, czyli założenie, że obdarzeni jesteśmy przez naturę czy Opatrzność jakąś skrystalizowaną osobowością, jest dziś przez postmodernistycznych psychologów kwestionowane. Ich ulubionym zajęciem jest „dekonstrukcja podmiotu", który, jak twierdzą, nie tylko nie jest specjalnie myślący (przesadne przywiązywanie znaczenia do roli rozumu, zwie się „błędem logocentryzmu"), ale w ogóle pozostaje mieszaniną wewnętrznych sprzeczności.

Ten postmodernistyczny punkt widzenia został szczególnie entuzjastycznie przyjęty przez psychologów społecznych spod znaku tak zwanego konstruktywizmu, którzy twierdzą, że osobowość jednostki ukształtowana jest przez jej społeczne relacje z innymi ludźmi. Ponieważ możemy widzieć siebie tylko oczami innych, jeśli wychowujemy się w warunkach „komunikacyjnego nasycenia", bez przerwy angażując się w zróżnicowane i intensywne interakcje (a żyjemy w końcu w erze rewolucji informacyjnej), to nasza osobowość nie ma sposobności się ustabilizować, bo nieprzerwanie przystosowuje swój psychiczny kształt do wymogów chwili. Co do tak zwanej inteligencji, to coś takiego jak „inteligencja ogólna", tradycyjnie zresztą często utożsamiana z umiejętnością rozwiązywania zadań matematycznych, po prostu nie istnieje. Obdarzeni jesteśmy nie jedną inteligencją (dającą się zmierzyć za pomocą testów IQ), ale wieloma — jedni twierdzą, że trzema, inni, że siedmioma, a jeszcze inni, że tych różnych inteligencji jest około dwustu.

W tej debacie miejsce po drugiej stronie stołu zajmują głównie rozmaite niedobitki „projektu oświeceniowego": racjonaliści, optymiści poznawczy czy tak zwani redukcjoniści. Ci ostatni — a jest wśród nich na przykład noblista Francis Crick, odkrywca struktury DNA, który ostatnio zainteresował się neurobiologią, a w szczególności neurobiologiczną definicją ludzkiej duszy — stoją na stanowisku, że podobnie jak w przeszłości fizyka pomogła wyjaśnić zjawiska chemiczne, tak w trudnej jeszcze do przewidzenia przyszłości zastosowanie metod chemicznych, fizycznych i biologicznych do badania procesów umysłowych pozwoli wyjaśnić, na czym na przykład polega silna wola, czy co się dzieje w ludzkim mózgu, kiedy jesteśmy zakochani. Takie metodologiczne stanowisko jest oczywiście łatwym obiektem szyderstwa ze strony „postmodernistów", którzy z kolei głoszą, że tak jak różne ludzkie kultury są wzajemnie „nieprzetłumaczalne", a więc nie można ich ze sobą porównywać, tak też każde naturalne zjawisko (o ile nie jest ono po prostu konstrukcją naszego umysłu) ma swą nieredukowalną swoistość i zastosowanie, dajmy na to, biologii do wyjaśnienia zjawisk psychicznych jest „mieszaniem dyskursów".

Na konferencji zatytułowanej „Ku nauce o świadomości", która odbyła się w Tucson w Arizonie, autorkę sprawozdania zamieszczonego w „New York Times", panią Sandrę Blakeslee, uderzył przede wszystkim fakt, że zgromadzeni naukowcy, filozofowie i inni myśliciele przypominali przysłowiowych ślepców, którzy, posługując się jedynie zmysłem dotyku, próbują zidentyfikować i opisać wielkie gruboskórne zwierzę, z jednej strony zakończone trąbą, a z drugiej ogonem. W toku ich debaty „słoń świadomości" jawił się jako wiele bardzo różnych stworów o zupełnie różnych i wzajemnie nie przystających właściwościach. Jedna z poruszanych tam kwestii brzmiała na przykład: „czy maszyny mogą być świadome?". Na co część (przeważnie wykształcona technicznie) odpowiadała: „Oczywiście! To tylko kwestia czasu i właściwego oprogramowania", inni zaś (o bardziej humanistycznej inklinacji) równie stanowczo twierdzili: „Nigdy!".

Inne pytania wywołały może mniej sporów, co nie znaczy, że zebrani doszli do jakichś wspólnych wniosków. Czy istnieje wolna wola? Czy świadomość może istnieć bez emocji? Czy zwierzęta obdarzone są świadomością? Co się dzieje z naszą świadomością, kiedy zapadamy w głęboki sen?

Pytaniem jednak, które wywołało najżywszą debatę, było: czy świadomość jest szczególnym i unikalnym fenomenem, czy tylko naturalnym produktem ubocznym zachodzących w mózgu procesów fizykochemicznych, podobnie jak wiatr jest wynikiem zmian ciśnienia atmosferycznego? Czy możemy mieć nadzieję, że kiedykolwiek będziemy w stanie naukowo wyjaśnić istotę świadomości? Co do jednego bowiem wszyscy uczestnicy konferencji w Tucson byli zgodni: jak dotychczas, fizyka, chemia i biologia okazały się całkowicie bezradne wobec głębokiej zagadki naszej subiektywnej świadomości. Co się konkretnie dzieje w naszym organizmie, kiedy podziwiamy malowniczy zachód słońca, słuchamy dobiegającego z dali dźwięku fletu, odczuwamy ból, radość lub popadamy w głęboką zadumę? Takie stany psychiczne, które badacze świadomości nazywają qualia, pozostają dla nauki nieuchwytne.

Co do szans ich wyjaśnienia w przyszłości, zdania były podzielone. Filozof Daniel Dennett reprezentował pogląd, że być może nie ma nic do wyjaśnienia, bo wszystko wskazuje na to, że to coś, co nazywamy świadomością, w ogóle nie istnieje. Informacje dopływające do naszego mózgu rozdzielają się na osobne strumienie i przetwarzane są w różnych jego rejonach. Nikt jeszcze nie odkrył miejsca, zauważył Dennett, gdzie przetworzone informacje byłyby gromadzone i które mogłyby stanowić „siedzibę świadomości". Myśl, że cały ten przepływ informacji jest centralnie kontrolowany, jest kusząca, ale jest też zupełnie możliwe, że mózg nie ma żadnego „szefa" i poszczególne sieci neuronowe są autonomiczne. Pewne procesy umysłowe stają się świadome, kiedy zwyciężają w konkurencji z innymi procesami umysłowymi. Świadomość jest epifenomenem.


1 2 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Umysł pod lupą. Koncepcja wielorakiej inteligencji i jej rozwoju
Problemy z inteligencją

 Zobacz komentarze (1)..   


« Nauki o zachowaniu i mózgu   (Publikacja: 03-10-2004 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Krzysztof Szymborski
Historyk i popularyzator nauki. Urodzony we Lwowie, ukończył fizykę na Uniwersytecie Warszawskim. Posiada doktorat z historii fizyki. Do Stanów wyemigrował w 1981 r. Obecnie jest wykładowcą w Skidmore College w Saratoga Springs, w stanie Nowy Jork.
Jest autorem kilku książek popularnonaukowych (m.in. "Na początku był ocean", 1982, "Oblicza nauki", 1986, "Poprawka z natury. Biologia, kultura, seks", 1999). Współpracuje z "Wiedzą i Życie", miesięcznikiem "Charaktery", "Gazetą Wyborczą", "Polityką" i in.
Dziedziną jego najnowszych zainteresowań jest psychologia ewolucyjna, nauka i religia. Częstym wątkiem przewijającym się przez jego rozważania jest pytanie o wpływ kształtowanych przez ewolucję czynników biologicznych i psychologicznych na całą sferę ludzkiej kultury, a więc na nasze zachowania, inteligencję, życie uczuciowe i seksualne, a nawet oceny moralne.

 Liczba tekstów na portalu: 31  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Mężczyzna niepotrzebny
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 3658 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365