Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.414.094 wizyty
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 697 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
Porządnymi ludźmi nazywa się zazwyczaj tych ludzi, którzy postępują tak jak wszyscy inni.
« Kultura  
Kilka uwag o telewizji [1]
Autor tekstu:

Tak się składa, że ostatnio oglądałem telewizji jakby więcej, niż zwykle. Co w końcu nie dziwne: starego zawodowca interesowało, jak różne stacje światowe i polskie reagują na niecodzienne bądź co bądź wydarzenie, śmierć papieża.

Dwa słowa w sprawie tego „starego zawodowca". Wśród czytelników Racjonalisty przeważają — jak mniemam — ludzie na tyle młodzi, by mnie z ekranu TVP nie pamiętać; w końcu, odszedłem z tej instytucji w roku 1983 (wprawdzie pokazywałem się potem w latach 90. i to nawet w programie cyklicznym — ale z uwagi na jego popularnonaukową tematykę i mierną, prawdę mówiąc, formę, nie zyskał on nigdy żadnej popularności). Więc uzasadnię ten zwrot, informując uprzejmie, że w telewizji spędziłem kawał życia: jako prezenter współpracujący w latach 1961-69, jako pracownik etatowy w latach 1970-1983. Byłem m. in. zastępcą naczelnego redaktora programów oświatowych, szefem programów młodzieżowych, pierwszym zastępcą dyrektora programowego; co zaś ważniejsze, otrzymałem w tych latach całkiem spory wianuszek nagród dziennikarskich za swoją robotę. Byłem w tych latach rozpoznawalny publicznie nie gorzej, niż dziś — powiedzmy pan Krzysztof Ibisz, czy panna Martyna Wojciechowska. Co piszę nie po to, by się chwalić (bo i niby czym?) — ale po to jedynie, by uzasadnić ową nazwę „zawodowca". Wierzcie mi więc, znam się cokolwiek na tej robocie...

Co prawda, znam się „po staremu" — i nie chodzi mi tutaj o technikę (która od „moich" lat poszła do przodu wręcz nieprawdopodobnie) i tzw. warsztat, ale o same rudymenty zawodu. Technika jest zresztą sprawą całkowicie — moim zdaniem — wtórną: nie ma najmniejszego znaczenia, czy używa się do otrzymania ciekawego obrazu metody, zwanej blue-box, chroma-key, czy czegoś jeszcze innego. Nie ma znaczenia, czy mam do dyspozycji kamerę na wysięgniku, latającą na balonie, czy też jakąkolwiek inną; bowiem korzystać z tego wszystkiego można się nauczyć całkiem szybko; nie wymaga to ani jakichś specjalnych studiów, ani szczególnie ciężkiego wysiłku umysłowego. Natomiast predyspozycje, „myślenie obrazem", biegłość językowa, umiejętność zachowania naturalności przed kamerą — to całkiem co innego. Ma się to — albo nie.

Ale w dzisiejszych czasach — od jakichś dwudziestu lat — owa technika jest jednak fetyszyzowana. I to MTV (która dzisiaj, na szczęście, jest już ponoć demode) nauczyła swoich widzów oraz realizatorów telewizyjnych pewnego charakterystycznego sposobu pokazywania wydarzeń: kamerą z ręki, z „pompowaniem" obrazu (odjazd-dojazd, odjazd-dojazd...), krzywych i chwiejnych kadrów, utrzymywania jednego kadru przez góra 4 sekundy („za moich czasów" przyjmowało się, że 8 sekund to jest minimum, zwłaszcza gdy w obrazie jest jakiś tekst do przeczytania)… Również MTV wprowadziła modę na niechlujnie ubranych dziwacznych młodych ludzi — i na totalny wygłup...

Przestało być ważne co się mówi i pokazuje w telewizji; zaczęło być wyłącznie ważne jak się to robi; im dziwniej, śmieszniej — i, niestety, bardziej idiotycznie — tym lepiej.

Najważniejsze: ubawić debila po same pachy; emocje też są niezłe — i do kasy!

Tej ostatniej sprawie warto poświęcić nieco głębszej refleksji. Odnoszę otóż wrażenie, że dla współczesnych mediów, specjalnie zaś elektronicznych, najważniejszą sprawą jest ten rodzaj rozbawiania widza, który na własny użytek nazywam „łaskotaniem pod pachą". To rozbawianie, którego celem jest wywołanie nie uśmiechu, ale prostackiego rechotu; w cenie jest nie subtelny żart Jeremiego Przybory, tylko kopniak w tyłek grubej baby, z im większym plaskotem — tym lepiej. „Kto się nie bawi - nie żyje" głosi jeden z bardziej bezczelnie kretyńskich sloganów pewnej warszawskiej radiostacji czy też telewizji, pokazującej po chamsku na billboardach siedzącego na kiblu kościotrupa; trudno o dobitniejsze i bardziej wyraziste lekceważenie wszystkiego poza ową „zabawą".

Jeśli zaś czasami — z własnej inicjatywy, lub z wynikającej z biegu wydarzeń konieczności — podejmuje się tematykę niekoniecznie rozrywkową, czy wręcz poważną, to robi się to z reguły w sposób niesłychanie emocjonalny; mówiąc otwartym kodem — grając na emocjach i nastrojach odbiorcy wszystkimi smykami. Racjonalne, chłodne podejście do tematu jest niezwykłą wręcz rzadkością. Dziennikarz jako bezstronny niezaangażowany obserwator, pomagający po prostu rozmówcy ujawnić jego (a nie swoją) osobowość — to dziś rodzaj dinozaura, żeby nie rzec skamieliny.

Wszystko to jest — z pełnią hipokryzji — motywowane na użytek PT Publiczności „troską o widza". Bo „współczesny widz" rzekomo „jest zwolennikiem kultury obrazkowej", bo „płaci abonament, więc ma prawo wymagać", bo „nie ma czasu na głęboką refleksję, więc wymaga informacji w atrakcyjnej formie i zwartej treści", „wymaga tylko pomocy w odróżnieniu zła od dobra" i tak dalej; równie „głębokich" sformułowań podejmuje się dostarczyć Państwu na tony. Innymi słowy mówiąc, nowi „teoretycy mediów" stwierdzają, że masowy widz to idiota i prymityw; pewno zresztą mają sporo racji w tej konstatacji, ale konsekwencją tego stwierdzenia winno być przecież — jak sądzę — ustawianie mu poprzeczki wymagań nieco wyżej, podciąganie go intelektualne — nie zaś uleganie kołtuńskim nawykom półanalfabety. Program telewizyjny powinien być — w sensie intelektualnym i artystycznym — nieco powyżej możliwości średnio inteligentnego widza; nie znacznie poniżej, jak jest dziś; takie jest moje zdanie.

Ba, ale to godziłoby we wskaźnik, który obecnie rządzi mediami niepodzielnie: w liczebność audytorium, „słuchalność", „oglądalność" i jak się to tam jeszcze nazywa. Ów wskaźnik ma bezpośredni wpływ na dochody z reklam: im jest wyższy, tym więcej można skasować od reklamujących się firm. Więc wszystko, co jest adresowane do nieco bardziej wyrobionej widowni — obniża dochody stacji i jest spychane na jakieś obrzeża ramówki...

Klasycznym przykładem dzisiejszych treści (przepraszam: pewno należy modnie mówić „kontentu"...) są kretyńskie quizy typu „audiotele", w których pytanie „jak miał na imię Adam Mickiewicz" byłoby zapewne przez organizatorów odrzucone jako bardzo trudne i przesadnie wymagające zdolności kojarzenia. W tej „zabawie", jak lubią to określać Panie-I-Panowie (nazwę ich w skrócie „pipami") z telewizora, nie chodzi wcale o wyłonienie jakiegoś erudyty, ale o skłonienie maksymalnie wielu ludzi do dzwonienia do telewizji na specjalny numer za ciężkie pieniądze. Cynicznie żeruje się tu na powszechnej skłonności do hazardu, oferując debilowi oprócz paru tysięcy złotych — w gruncie rzeczy do uzyskania czysto losowo — na dodatek „satysfakcję intelektualną": bo przecież wychodzi na to, że „wiedza jest w cenie"...

Demokratyzacja jako oszustwo

Powtórzmy: „spełnianie wymagań widza" — to najczystsze komercyjne oszustwo, nic więcej. Żadna „demokratyzacja przekazu", moi drodzy.

À propos: telewizja „zdemokratyzowała" się również w tym sensie, że już niemal każdy może w niej wystąpić — i to nie tylko w charakterze uczestnika jakiegoś wydarzenia czy programu, ale jako dziennikarz, czy prezenter. Nie obowiązują już żadne wymogi co do dykcji (bełkotu wielu pip telewizyjnych po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, również i z powodu preferowania mówienia nadmiernie szybkiego i z charakterystycznym „zaśpiewem" prowincjonalnego konferansjera...); nie obowiązuje wymóg przyzwoitego wyglądu, ubrania i zachowania...

Kilka tygodni temu oglądam na przykład tzw. „publicystykę kulturalną" (oczywiście głęboką nocą, bo ta tematyka — nawet tak „nowocześnie" podana, jak to było w tym wypadku — o wcześniejszej porze odstraszyłaby „oglądalność"). Jakiś „twórca" (przepraszam za nadużywanie cudzysłowów, ale nie da się inaczej) w brudnym podkoszulku półleży rozwalony w fotelu i drapiąc się po skudlonym łbie wystawia do kamery pachę z czarnymi kłakami...

Wręcz poczułem z ekranu zwykły smród. W dodatku dżentelmen ten nie potrafił poprawnie skonstruować zdania z podmiotem i orzeczeniem, a zamiast przecinka używał publicznie na wizji bez żenady popularnego słowa na "k".

Rozumiem, że gonienie kilkadziesiąt lat temu po korytarzach na Woronicza (kto nie wie: przy tej ulicy jest w Warszawie siedziba TVP) z nożyczkami Czesława Niemena i zakazywanie mu występu z uwagi na zbyt dużą długość uwłosienia — było przesadą. Bez wątpliwości. Ale to, co widzimy dzisiaj — jest przesadą w drugą stronę; i — moim zdaniem — ta dzisiejsza przesada jest dużo gorsza i groźniejsza w skutkach kulturowych.

Tak więc — poziom warsztatowy, erudycję i nawet elementarną kindersztubę znakomitej większości telewizyjnych pip poddaję niniejszym w wątpliwość. Rozumiem oczywiście, skąd ona się bierze: otóż przed laty mieliśmy jeden program telewizyjny (potem dwa), nadawany około 12 godzin na dobę; dziś mam w kablu kilkadziesiąt stacji polskich (lub tylko polskojęzycznych) przez okrągłe 24 godziny. Odsetek rodaków uzdolnionych i w pełni nadających się (wedle dawnych kryteriów) do pracy w telewizji i w ogóle do robienia czegokolwiek publicznie — bez wątpienia nie zmienił się; ta sama liczba talentów musi więc obsłużyć dziś wielokrotnie więcej czasu. Ponieważ zaś do robienia telewizji — przy całym postępie technicznym — trzeba jednak nadal masy ludzi, więc zatrudnianie byle kogo (dobrze, jeśli na zasadzie „do pierwszej kompromitacji") staje się po prostu koniecznością.

Stąd właśnie biorą się debilne panienki, mówiące z rozkoszną dezynwolturą „zo" zamiast „zoo" czy „akua" zamiast „akwa" (chodzi o łacińskie aqua), stąd tłumaczenie filmów z tak egzotycznego języka jak angielski z błędami wołającymi o natychmiastowe wybatożenie delikwenta, stąd na zbliżeniu brudne pazury prezentera...

Ewolucja wymogów

Kilkadziesiąt lat temu jedna z naszych najpopularniejszych wówczas spikerek zapłaciła pół (niezłej już wtedy!) miesięcznej pensji kary za dość głupi w końcu błąd w odczytaniu nazwiska premiera Wielkiej Brytanii. Nieco później w ciągu jednego dnia wyleciał z pracy na zbity pysk dziennikarz sportowy, który „w euforii sprawozdawczej" powiedział „mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym, do przerwy zaś był remis" — bo szef telewizji uznał, że nie będzie zatrudniał idiotów. I — żeby była tzw. jasność — uważam, że w obu wypadkach postąpiono słusznie! Dziś — nikt by zapewne nawet nie zwrócił na to uwagi.

Bardzo dawno temu sam uczestniczyłem w konkursie na prezentera telewizyjnego. Wymagania były w sumie takie sobie, do dziś uważam je raczej za minimalne: wyższe wykształcenie i znajomość dwóch języków oraz udział w wieloetapowym współzawodnictwie (wedle dzisiejszej terminologii „castingu"), w którym badano predyspozycje głosowe, bogactwo języka, zachowanie, refleks, inteligencję, wygląd — i wszystko to ciągnęło się około roku, bowiem kandydatów zgłosiło się sześć tysięcy. Współpracę zaproponowano… tuzinowi, z czego przez dłuższy czas można było na ekranie spotykać się z trójką z nas. W dwadzieścia lat później sam organizowałem analogiczny konkurs; tym razem mieliśmy do przebadania około dwóch tysięcy chętnych; osobowościami telewizyjnymi — cokolwiek to słowo znaczy — zostały trzy osoby, przy czym autentyczną popularność zdobyła jedna.


1 2 3 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
O równości kretynów
Kicz mieszka w lodówce

 Zobacz komentarze (7)..   


« Kultura   (Publikacja: 01-05-2005 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Bogdan Miś
Ur. 1936. Matematyk z wykształcenia; dziennikarz naukowy, nauczyciel akademicki i redaktor - z zawodu. Członek Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk "POLSKA 2000+". Wykładał - m.in. matematykę, informatykę użytkową, zasady dziennikarstwa telewizyjnego i internetowego - na Uniwersytecie Warszawskim (Wydz. Matematyki i Wydz. Dziennikarstwa), w Wyższej Szkole Ubezpieczeń i Bankowości, w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki, w Akademii Filmu i Telewizji. Przez 25 lat pracował w TVP, ma na koncie ok. 1000 własnych programów; pełnił funkcję I zastępcy dyrektora programowego. Napisał ok. 20 książek, w większości popularnonaukowych, poświęconych matematyce i komputerom. Poza popularyzacją nauki, główną jego pasją są komputery z którymi jest, jak pisze, "zaprzyjaźniony od zawsze (tzn. od "ich zawsze")". Był programistą już przy pierwszej polskiej maszynie XYZ w roku 1959. Był także redaktorem naczelnym "PC Magazine Po Polsku" i "Informatyki", a w stanie wojennym - "Strażaka"; kierował działem nauk ścisłych w "Problemach" oraz działem matematyki i informatyki w "Wiedzy i Życiu". Obecnie publikuje okazjonalnie w "Polityce". Jest autorem witryn internetowych, m.in. www.wssmia.kei.pl, gbk.mi.gov.pl, prognozy.pan.pl. Jest członkiem ISOC, Polskiego Towarzystwa Matematycznego i członkiem-założycielem Naukowego Towarzystwa Informatyki Ekonomicznej.

 Liczba tekstów na portalu: 32  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Dlaczego kocham Karola Darwina?
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 4111 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365