|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Kultura Kilka uwag o telewizji [1] Autor tekstu: Bogdan Miś
Tak się składa, że ostatnio oglądałem telewizji jakby
więcej, niż zwykle. Co w końcu nie dziwne: starego zawodowca interesowało,
jak różne stacje światowe i polskie reagują na niecodzienne bądź co bądź
wydarzenie, śmierć papieża. Dwa słowa w sprawie tego „starego zawodowca". Wśród
czytelników Racjonalisty przeważają — jak mniemam — ludzie na tyle młodzi, by mnie z ekranu TVP nie pamiętać; w końcu, odszedłem z tej instytucji w roku 1983 (wprawdzie pokazywałem się potem w latach 90. i to nawet w programie
cyklicznym — ale z uwagi na jego popularnonaukową tematykę i mierną, prawdę
mówiąc, formę, nie zyskał on nigdy żadnej popularności). Więc uzasadnię
ten zwrot, informując uprzejmie, że w telewizji spędziłem kawał życia:
jako prezenter współpracujący w latach 1961-69, jako pracownik etatowy w latach 1970-1983. Byłem m. in. zastępcą naczelnego redaktora programów oświatowych,
szefem programów młodzieżowych, pierwszym zastępcą dyrektora programowego;
co zaś ważniejsze, otrzymałem w tych latach całkiem spory wianuszek nagród
dziennikarskich za swoją robotę. Byłem w tych latach rozpoznawalny publicznie
nie gorzej, niż dziś — powiedzmy pan Krzysztof Ibisz, czy panna Martyna
Wojciechowska. Co piszę nie po to, by się chwalić (bo i niby czym?) — ale
po to jedynie, by uzasadnić ową nazwę „zawodowca". Wierzcie mi więc,
znam się cokolwiek na tej robocie... Co prawda, znam się „po staremu" — i nie chodzi mi
tutaj o technikę (która od „moich" lat poszła do przodu wręcz
nieprawdopodobnie) i tzw. warsztat, ale o same rudymenty zawodu. Technika jest
zresztą sprawą całkowicie — moim zdaniem — wtórną: nie ma najmniejszego
znaczenia, czy używa się do otrzymania ciekawego obrazu metody, zwanej
blue-box, chroma-key, czy czegoś jeszcze innego. Nie ma znaczenia, czy mam do
dyspozycji kamerę na wysięgniku, latającą na balonie, czy też jakąkolwiek
inną; bowiem korzystać z tego wszystkiego można się nauczyć całkiem
szybko; nie wymaga to ani jakichś specjalnych studiów, ani szczególnie ciężkiego
wysiłku umysłowego. Natomiast predyspozycje, „myślenie obrazem", biegłość
językowa, umiejętność zachowania naturalności przed kamerą — to całkiem
co innego. Ma się to — albo nie. Ale w dzisiejszych czasach — od jakichś dwudziestu lat — owa technika jest jednak fetyszyzowana. I to MTV (która dzisiaj, na szczęście,
jest już ponoć demode) nauczyła
swoich widzów oraz realizatorów telewizyjnych pewnego charakterystycznego
sposobu pokazywania wydarzeń: kamerą z ręki, z „pompowaniem" obrazu
(odjazd-dojazd, odjazd-dojazd...), krzywych i chwiejnych kadrów, utrzymywania
jednego kadru przez góra 4 sekundy („za moich czasów" przyjmowało się,
że 8 sekund to jest minimum, zwłaszcza gdy w obrazie jest jakiś
tekst do przeczytania)… Również MTV wprowadziła modę na niechlujnie
ubranych dziwacznych młodych ludzi — i na totalny wygłup... Przestało być ważne
co się mówi i pokazuje w telewizji; zaczęło być wyłącznie ważne jak się
to robi; im dziwniej, śmieszniej — i, niestety, bardziej idiotycznie — tym
lepiej.
Najważniejsze:
ubawić debila po same pachy; emocje też są niezłe — i do kasy! Tej ostatniej sprawie warto poświęcić nieco głębszej
refleksji. Odnoszę otóż wrażenie, że dla współczesnych mediów,
specjalnie zaś elektronicznych, najważniejszą sprawą jest ten rodzaj
rozbawiania widza, który na własny użytek nazywam „łaskotaniem pod pachą".
To rozbawianie, którego celem jest wywołanie nie uśmiechu, ale prostackiego
rechotu; w cenie jest nie subtelny żart Jeremiego Przybory, tylko kopniak w tyłek
grubej baby, z im większym plaskotem — tym lepiej. „Kto się nie bawi -
nie żyje" głosi jeden z bardziej bezczelnie kretyńskich sloganów pewnej
warszawskiej radiostacji czy też telewizji, pokazującej po chamsku na
billboardach siedzącego na kiblu kościotrupa; trudno o dobitniejsze i bardziej
wyraziste lekceważenie wszystkiego poza ową „zabawą". Jeśli zaś czasami — z własnej inicjatywy, lub z wynikającej z biegu wydarzeń konieczności — podejmuje się tematykę
niekoniecznie rozrywkową, czy wręcz poważną, to robi się to z reguły w sposób niesłychanie emocjonalny; mówiąc otwartym kodem — grając na
emocjach i nastrojach odbiorcy wszystkimi smykami. Racjonalne, chłodne podejście
do tematu jest niezwykłą wręcz rzadkością. Dziennikarz jako bezstronny
niezaangażowany obserwator, pomagający po prostu rozmówcy ujawnić jego
(a nie swoją) osobowość — to
dziś rodzaj dinozaura, żeby nie rzec skamieliny. Wszystko to jest — z pełnią hipokryzji — motywowane
na użytek PT Publiczności „troską o widza". Bo „współczesny widz"
rzekomo „jest zwolennikiem kultury obrazkowej", bo „płaci abonament, więc
ma prawo wymagać", bo „nie ma czasu na głęboką refleksję, więc wymaga
informacji w atrakcyjnej formie i zwartej treści", „wymaga tylko pomocy w odróżnieniu zła od dobra" i tak dalej; równie „głębokich" sformułowań
podejmuje się dostarczyć Państwu na tony. Innymi słowy mówiąc, nowi
„teoretycy mediów" stwierdzają, że masowy widz to idiota i prymityw;
pewno zresztą mają sporo racji w tej konstatacji, ale konsekwencją tego
stwierdzenia winno być przecież — jak sądzę — ustawianie mu poprzeczki
wymagań nieco wyżej, podciąganie go intelektualne — nie zaś uleganie kołtuńskim
nawykom półanalfabety. Program
telewizyjny powinien być — w sensie intelektualnym i artystycznym — nieco
powyżej możliwości średnio inteligentnego widza; nie znacznie poniżej, jak
jest dziś; takie jest moje zdanie.
Ba, ale to godziłoby we wskaźnik, który obecnie rządzi
mediami niepodzielnie: w liczebność audytorium, „słuchalność", „oglądalność" i jak się to tam jeszcze nazywa. Ów wskaźnik ma bezpośredni wpływ na
dochody z reklam: im jest wyższy, tym więcej można skasować od reklamujących
się firm. Więc wszystko, co jest adresowane do nieco bardziej wyrobionej
widowni — obniża dochody stacji i jest spychane na jakieś obrzeża ramówki... Klasycznym przykładem dzisiejszych treści (przepraszam:
pewno należy modnie mówić „kontentu"...) są kretyńskie quizy typu „audiotele", w których pytanie „jak miał na imię Adam Mickiewicz" byłoby zapewne
przez organizatorów odrzucone jako bardzo trudne i przesadnie wymagające
zdolności kojarzenia. W tej „zabawie", jak lubią to określać
Panie-I-Panowie (nazwę ich w skrócie „pipami") z telewizora,
nie chodzi wcale o wyłonienie jakiegoś erudyty, ale o skłonienie
maksymalnie wielu ludzi do dzwonienia do telewizji na specjalny numer za ciężkie
pieniądze. Cynicznie żeruje się tu na powszechnej skłonności do hazardu,
oferując debilowi oprócz paru tysięcy złotych — w gruncie rzeczy do
uzyskania czysto losowo — na dodatek „satysfakcję intelektualną": bo
przecież wychodzi na to, że „wiedza jest w cenie"... Demokratyzacja
jako oszustwo Powtórzmy: „spełnianie
wymagań widza" — to najczystsze komercyjne oszustwo, nic więcej. Żadna
„demokratyzacja przekazu", moi drodzy. À propos:
telewizja „zdemokratyzowała" się również w tym sensie, że już niemal
każdy może w niej wystąpić — i to nie tylko w charakterze uczestnika
jakiegoś wydarzenia czy programu, ale jako dziennikarz, czy prezenter. Nie
obowiązują już żadne wymogi co do dykcji (bełkotu wielu pip telewizyjnych
po prostu nie jestem w stanie zrozumieć, również i z powodu preferowania mówienia
nadmiernie szybkiego i z charakterystycznym „zaśpiewem" prowincjonalnego
konferansjera...); nie obowiązuje wymóg przyzwoitego wyglądu, ubrania i zachowania... Kilka tygodni temu oglądam na przykład tzw.
„publicystykę kulturalną" (oczywiście głęboką nocą, bo ta tematyka — nawet tak „nowocześnie" podana, jak to było w tym wypadku — o wcześniejszej
porze odstraszyłaby „oglądalność"). Jakiś „twórca" (przepraszam za
nadużywanie cudzysłowów, ale nie da się inaczej) w brudnym podkoszulku półleży
rozwalony w fotelu i drapiąc się po skudlonym łbie wystawia do kamery pachę z czarnymi kłakami... Wręcz poczułem z ekranu zwykły smród. W dodatku dżentelmen
ten nie potrafił poprawnie skonstruować zdania z podmiotem i orzeczeniem, a zamiast przecinka używał publicznie na wizji bez żenady popularnego słowa na
"k". Rozumiem, że gonienie kilkadziesiąt lat temu po
korytarzach na Woronicza (kto nie wie: przy tej ulicy jest w Warszawie siedziba
TVP) z nożyczkami Czesława Niemena i zakazywanie mu występu z uwagi na zbyt
dużą długość uwłosienia — było przesadą. Bez wątpliwości. Ale to, co widzimy dzisiaj — jest przesadą w drugą stronę;
i — moim zdaniem — ta dzisiejsza przesada jest dużo gorsza i groźniejsza w skutkach kulturowych. Tak więc — poziom
warsztatowy, erudycję i nawet elementarną kindersztubę znakomitej większości
telewizyjnych pip poddaję niniejszym w wątpliwość.
Rozumiem oczywiście, skąd ona się bierze: otóż przed laty mieliśmy
jeden program telewizyjny (potem dwa), nadawany około 12 godzin na dobę; dziś
mam w kablu kilkadziesiąt stacji polskich (lub tylko polskojęzycznych) przez
okrągłe 24 godziny. Odsetek rodaków
uzdolnionych i w pełni nadających się (wedle dawnych kryteriów) do pracy w telewizji i w ogóle do robienia czegokolwiek publicznie — bez wątpienia nie
zmienił się; ta sama liczba talentów musi więc obsłużyć dziś
wielokrotnie więcej czasu. Ponieważ zaś do robienia telewizji — przy całym
postępie technicznym — trzeba jednak nadal masy ludzi, więc zatrudnianie
byle kogo (dobrze, jeśli na zasadzie „do pierwszej kompromitacji") staje się
po prostu koniecznością. Stąd właśnie biorą się debilne panienki, mówiące z rozkoszną dezynwolturą „zo" zamiast „zoo" czy „akua" zamiast „akwa"
(chodzi o łacińskie aqua), stąd tłumaczenie
filmów z tak egzotycznego języka jak angielski z błędami wołającymi o natychmiastowe wybatożenie delikwenta, stąd na zbliżeniu brudne pazury
prezentera... Ewolucja
wymogów Kilkadziesiąt lat temu jedna z naszych najpopularniejszych
wówczas spikerek zapłaciła pół (niezłej już wtedy!) miesięcznej pensji
kary za dość głupi w końcu błąd w odczytaniu nazwiska premiera Wielkiej
Brytanii. Nieco później w ciągu jednego dnia wyleciał z pracy na zbity pysk
dziennikarz sportowy, który „w euforii sprawozdawczej" powiedział „mecz
zakończył się wynikiem bezbramkowym, do przerwy zaś był remis" — bo
szef telewizji uznał, że nie będzie zatrudniał idiotów. I — żeby była
tzw. jasność — uważam, że w obu wypadkach postąpiono słusznie! Dziś — nikt by zapewne nawet nie zwrócił
na to uwagi. Bardzo dawno temu sam uczestniczyłem w konkursie na
prezentera telewizyjnego. Wymagania były w sumie takie sobie, do dziś uważam
je raczej za minimalne: wyższe wykształcenie i znajomość dwóch języków
oraz udział w wieloetapowym współzawodnictwie (wedle dzisiejszej terminologii
„castingu"), w którym badano predyspozycje głosowe, bogactwo języka,
zachowanie, refleks, inteligencję, wygląd — i wszystko to ciągnęło się
około roku, bowiem kandydatów zgłosiło się sześć tysięcy. Współpracę
zaproponowano… tuzinowi, z czego przez dłuższy czas można było na ekranie
spotykać się z trójką z nas. W dwadzieścia lat później sam organizowałem
analogiczny konkurs; tym razem mieliśmy do przebadania około dwóch tysięcy
chętnych; osobowościami telewizyjnymi — cokolwiek to słowo znaczy — zostały
trzy osoby, przy czym autentyczną popularność zdobyła jedna.
1 2 3 Dalej..
« Kultura (Publikacja: 01-05-2005 )
Bogdan MiśUr. 1936. Matematyk z wykształcenia; dziennikarz naukowy, nauczyciel akademicki i redaktor - z zawodu. Członek Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk "POLSKA 2000+". Wykładał - m.in. matematykę, informatykę użytkową, zasady dziennikarstwa telewizyjnego i internetowego - na Uniwersytecie Warszawskim (Wydz. Matematyki i Wydz. Dziennikarstwa), w Wyższej Szkole Ubezpieczeń i Bankowości, w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki, w Akademii Filmu i Telewizji. Przez 25 lat pracował w TVP, ma na koncie ok. 1000 własnych programów; pełnił funkcję I zastępcy dyrektora programowego. Napisał ok. 20 książek, w większości popularnonaukowych, poświęconych matematyce i komputerom. Poza popularyzacją nauki, główną jego pasją są komputery z którymi jest, jak pisze, "zaprzyjaźniony od zawsze (tzn. od "ich zawsze")". Był programistą już przy pierwszej polskiej maszynie XYZ w roku 1959. Był także redaktorem naczelnym "PC Magazine Po Polsku" i "Informatyki", a w stanie wojennym - "Strażaka"; kierował działem nauk ścisłych w "Problemach" oraz działem matematyki i informatyki w "Wiedzy i Życiu". Obecnie publikuje okazjonalnie w "Polityce". Jest autorem witryn internetowych, m.in. www.wssmia.kei.pl, gbk.mi.gov.pl, prognozy.pan.pl. Jest członkiem ISOC, Polskiego Towarzystwa Matematycznego i członkiem-założycielem Naukowego Towarzystwa Informatyki Ekonomicznej. Liczba tekstów na portalu: 32 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Dlaczego kocham Karola Darwina? | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4111 |
|