Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.416.674 wizyty
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 697 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Jan Wójcik, Adam A. Myszka, Grzegorz Lindenberg (red.) - Euroislam – Bractwo Muzułmańskie

Znajdź książkę..
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Gdybym został królem świata, to bym się nazywał Walery Armata… Pewnie nic bym nie robił. Uważam, że najlepiej się ludziom nie wcinać. Pozostawić ich samym sobie, z ich własną aktywnością. Wtrącać im się w jak najmniej rzeczy. Zapewnić szeroko pojęte bezpieczeństwo, możliwość osądzania tych, którzy szkodzili by innym i nic więcej. Pozostawić sobie wpływ na wojsko, policję i sądy, a do niczego..
« Kultura  
Kilka uwag o telewizji [2]
Autor tekstu:

Niechaj te dwa wspominki zaświadczą o tym, że przed laty nie było łatwo. Przy okazji wyjaśniam, że — wbrew opiniom niektórych dzisiejszych krytyków „dawnych czasów" — najmniejszej roli nie odegrały w tych konkursach poglądy czy afiliacje polityczne kandydatów; tego w ogóle nie brano pod uwagę, to tylko potem różne beztalencia bredziły o „komuszej nomenklaturze w telewizji".

Nawiasem mówiąc, w drugim ze wspomnianych konkursie brała udział pewna młoda (wówczas) dama, którą nasze jury jednogłośnie uznało za totalne nieporozumienie z nieusuwalną wadą wymowy; w dodatku pannica owa co i raz wpadała bez powodu w charakterystyczny nerwowy głupawy chichot, więc została odwalona na dość wstępnym etapie konkursu. Otóż po nastaniu epoki komercji ta właśnie osoba zrobiła w nowych mediach elektronicznych — i nie tylko — olśniewającą karierę; przez pewien czas miała nawet status gwiazdy, tfu.

Co więcej: ta — do dziś niezmiernie chichotliwa - podstarzała już jejmość wydaje mi się obecnie rzeczywiście całkiem niezła na tle większości współczesnych pip! Pipy są — w masie swojej — jeszcze gorsze, z której to oceny wyłączam jedynie (ale też: do pewnego tylko stopnia) kanały TVN: ta otóż telewizja komercyjna potrafi bowiem wynaleźć i zatrudnić wiele autentycznych osobowości. Można (jak ja) nie lubić różnych występujących tam stale osób, można nie akceptować lansowanej tam wyraźnie „dociekliwej agresywności dziennikarskiej", ale nie sposób odmówić im i w tej dziedzinie profesjonalizmu.

Ale nie telewizją komercyjną chciałem się zajmować w tym artykule. Ona rządzi się innymi prawami, i w jej wypadku mogę — choć z obrzydzeniem pięknoducha — zaakceptować fetysz oglądalności i podporządkowanie programu reklamie.

Meandry (finansowe) polityki programowej

Fetysza tego w żadnym wypadku nie mogę zaakceptować w telewizji publicznej. Pogoń za wskaźnikami — dodajmy, całkowicie cyniczna i głoszona publicznie jako zasada polityki programowej (po korytarzach TVP krąży następująca definicja widza: jest to przedmiot, którego liczebność wyznacza cenę reklamy — i nic ponadto) — otóż owa pogoń skutkuje dramatycznym spadkiem jakości intelektualnej programu, schlebianiem najniższym gustom, rezygnacją ze spełniania funkcji edukacyjnych i organizatorskich.

Kilka lat temu (choć sam na Woronicza od lat nie bywam, to jednak od czasu do czasu spotykam starych znajomych i co nieco do mnie dociera...) wysoki dygnitarz telewizyjny na wewnętrznym konwentyklu, poświęconym omówieniu polityki programowej, zakomunikował ponoć zebranym, że kierownictwo TVP ma następujące wyłączne priorytety programowe: informację, rozrywkę, sport i religię. Edukacja, wysoka kultura, nauka — to wszystko okazało się marginesem.

Krótko mówiąc, telewizja publiczna jest — moim zdaniem — ciężko chora.

Wynika ta choroba z kilku przesłanek. Po pierwsze z owego fetyszu oglądalności właśnie: abonamentu nie starcza na wydatki bieżące, więc korzystanie z reklam i sponsoringu jest niezbędne… Po drugie, z konformizmu pracowników tej firmy, ich uległości wobec przełożonych i pogoni za kasą.

Po kolei.

Na wydatki abonamentu nie starcza rzeczywiście: to fakt obiektywny, znany od samego początku telewizji; zawsze tak było. Ale czy oznacza to na przykład, że gwiazdy Publicznej muszą rzeczywiście zarabiać tak ogromne sumy, jakie zarabiają? Czy „kontrakty gwiazdorskie" muszą sięgać dziesiątków tysięcy miesięcznie plus bonusy?

Otóż jestem pewien, że nie. Wprawdzie kierownictwo TVP odpowie, że po ograniczeniu zarobków jej gwiazdy przejdą natychmiast do konkurencji, ale odpowiedź na to jest prosta: a niech idą w cholerę. Oglądalność spadnie — no to spadnie, pies z nią tańcował, przecież zakładamy, że się temu wskaźnikowi nie podporządkowujemy! Znalezienie następców — no, z pewnością nie klasy Ireny Dziedzic czy Jana Suzina, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że kryteria zostały obiektywnie zaniżone przez sam fakt upływu czasu — to kwestia dobrze zorganizowanego konkursu. Dżentelmenów nie gorszych na ekranie niż niejaki Kamel czy pań sympatyczniejszych od Schymalli znajdzie się z łatwością dobry pęczek; gwarantuję. I osoby te przyjmą zarobki pięcio- czy nawet dziesięciokrotnie mniejsze od zarobków Durczoka czy Kamela właśnie z pocałowaniem ręki...

A jeżeli po trzech latach będzie im za mało — niech i oni szukają szczęścia gdzie indziej. Zrobimy kolejny konkurs. Chętnych do pracy w Publicznej nigdy nie zbraknie, bo to ona daje popularność, „wstęp na salony" i… zainteresowanie konkurencyjnych stacji. A także bardzo istotne możliwości „dorobienia na boku" różnymi chałturami.

Więc fundusz płac Publicznej nie powinien być problemem. Wymieniam go zresztą na początku tylko dlatego, że to jest sprawa budząca emocje opinii publicznej; w budżecie Firmy wcale z pewnością nie najważniejsza.

Dużo ważniejsza jest kwestia systemu organizacji produkcji. Dziś uważa się za świętość i aksjomat tzw. system producencki. Polega on na tym, że Publiczna ogłasza konkursy na określone (przez nią) typy programów, „niezależni producenci" zgłaszają w odpowiedzi propozycje, dyrektorzy telewizyjni wybierają zaś na antenę najlepsze. Niby ma to sens, ale ja mam i co do tego poważne wątpliwości.

Po pierwsze, system ten jest — wbrew temu, co mówią szefowie telewizji — potwornie kosztowny. Jeśli producenci umówią się między sobą (a myślicie, że tego nie robią?), to żaden z nich nie zejdzie w wymaganiach poniżej określonej sumy, którą Publiczna będzie musiała zapłacić; gdyby robiła program własnymi środkami (które ma: w końcu stoi na Woronicza ogromna baza techniczna), to ona określałaby koszta. Co więcej, powszechnie mówi się, że system konkursów na programy jest czystą korupcjogenną fikcją: kto ma wygrać (w domyśle: kto podzieli się kasą z decydentem lub jest jego kumplem albo wywodzi się z tej samej obory politycznej), ten wygrywa.

Druga sprawa: konformizm twórców. W istniejącym systemie — rzecz nie do uniknięcia. Ludzie Publicznej stałe pensje (poza gwiazdami) mają głodowe, wręcz na poziomie zasiłku dla bezrobotnych; w zasadzie cała ich egzystencja i luksus godziwego bytowania zależą od tego, czy wezmą odpowiednie honoraria — a to z kolei wynika z obecności ich dzieł lub ich samych na ekranie. Przełożeni w razie czego nie muszą nikogo zwalniać z pracy i narażać się na niemiłe ustalenia jakichś sądów pracy: wystarczy, że zdejmą program z anteny i jego twórcy już zarabiają dziesięć razy mniej. Oznacza to, że twórcy są całkowicie zależni ekonomicznie od szefa; stąd właśnie bierze się na przykład charakterystyczna dla Publicznej huśtawka polityczno-programowa: zmienia się kierownictwo i z gorliwego „lewicowca" mamy bijącego się w piersi żarliwego katolika. Nie ma to nic wspólnego z ideowością czy przekonaniami: tam chodzi wyłącznie o kwit do kasy.

No, ale „abonamentu nie starcza", a wyżej opisany system zapewnia jaką taką sprawność funkcjonowania instytucji; powiedzieliśmy, że to w dużej mierze prawda. Co więc zrobić?

Leninowskie pytanie: co robić?

Moim zdaniem, rozwiązanie jest; i to proste, choć spotka się ono zapewne z koszmarnym oporem. Zróbmy mianowicie tak: zabrońmy Publicznej ustawowo nadawania jakichkolwiek reklam czy programów sponsorowanych (w ten sposób — zauważmy — przestanie ona także „psuć rynek" telewizjom komercyjnym, walcząc o reklamodawcę m. in. wielkimi upustami cen), zobowiązując jednocześnie nadawców prywatnych do przekazywania TVP — powiedzmy — jednej czwartej czy jednej piątej swoich dochodów z reklamy; ewentualnie określoną część z tych pieniędzy mogliby „komercyjni" zachować, pod warunkiem przeznaczenia ich na własne programy „misyjne", przede wszystkim edukacyjne, którym jednak nie mogłaby towarzyszyć żadna reklama, i które musiałyby być nadawane w atrakcyjnych pasmach programowych. Z miejsca wtedy zginą idiotyczne teleturnieje, ploty o gwiazdach i „ludziach z wyższych sfer", nadawane pęczkami amerykańskie sensacje filmowe klasy "D" i łzawe seriale...

Że wtedy Publiczna straci masę widzów? Pewno straci. Odejdzie jednak kołtun i idiota, którego interesują wyłącznie romansowe albo sensacyjne seriale, odejdzie kibol i miłośnik plot o „bohaterach czasu wolnego"...

No i dobrze. Zostanie inteligent i zostaną z pewnością liderzy opinii, którzy w Publicznej szukają przede wszystkim wiedzy i instruktażu; to — z punktu widzenia interesu społecznego zupełnie wystarczy.

Co więcej, twórcy telewizyjni odetchną wówczas z ulgą z jeszcze jednego powodu: kiedy kanapę przed telewizorem opuści widz masowy (darujmy sobie już epitety pod jego adresem), to dość szybko skończą się naciski polityków na program: manipulacją nim nie da się bowiem wówczas wpływać tak bardzo na preferencje wyborców. W każdym razie politycy — biorący pod uwagę w swych rozważaniach o wpływaniu na elektorat także ową nieszczęsną oglądalność — tak będą myśleli i dadzą telewizji spokój.

Tłusta morda polityka

Tej sprawie warto też poświęcić kilka uwag. Telewizja jest dziś uznawana za jedno z narzędzi sprawowania władzy i stąd poddawana bardzo głębokiej penetracji politycznej. Każda partia chce mieć tam „swoich" (wbrew powszechnej opinii, że TVP jest jakoby rządzona przez SLD, w tej konkurencji przoduje od lat… PSL; od „zielonych" było na Woronicza zawsze aż gęsto, a głąby to z reguły były takie, że się słabo robi).

Nie było tak od samego początku: gdzieś do drugiej połowy lat sześćdziesiątych nikt „z wierchuszki" na telewizję specjalnie uwagi nie zwracał — i nie przypadkiem to wtedy właśnie powstawał „Kabaret Starszych Panów" i najambitniejsze spektakle Teatru Telewizji. Polityka — wówczas reprezentowana przez władze PZPR — wtargnęła do TVP z całą brutalnością na fali obrzydliwej antysemickiej hecy marca 1968 roku.

No i zaczęło się. Tyle, że zaczęło się arcygłupio — i tak już zostało. Politycy od tamtych czasów niezmiennie uważają, że najważniejsze dla nich jest samo „bycie na ekranie". Nie przyjmują w swoim idiotycznym samouwielbieniu do wiadomości, że rozpoznawalność — to dla kariery polityka i jego wyniku wyborczego zgoła nie wszystko. Tłusty kark spasionego wieprza ze źle związanym krawatem, bełkotliwy wrzask i czerwona od przepicia morda czy zacięte usta domorosłego Savonaroli — pokazane publicznie mogą delikwentowi całkiem poważnie zaszkodzić; i nikt, dosłownie niemal nikt nie bierze tego pod uwagę. Partie liczą sobie wyłącznie minuty i sekundy, w których ich przedstawiciele gościli na ekranie; zupełnie nie interesują się tym, jak oni wypadli...


1 2 3 Dalej..

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
O równości kretynów
Kicz mieszka w lodówce

 Zobacz komentarze (7)..   


« Kultura   (Publikacja: 01-05-2005 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Bogdan Miś
Ur. 1936. Matematyk z wykształcenia; dziennikarz naukowy, nauczyciel akademicki i redaktor - z zawodu. Członek Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk "POLSKA 2000+". Wykładał - m.in. matematykę, informatykę użytkową, zasady dziennikarstwa telewizyjnego i internetowego - na Uniwersytecie Warszawskim (Wydz. Matematyki i Wydz. Dziennikarstwa), w Wyższej Szkole Ubezpieczeń i Bankowości, w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki, w Akademii Filmu i Telewizji. Przez 25 lat pracował w TVP, ma na koncie ok. 1000 własnych programów; pełnił funkcję I zastępcy dyrektora programowego. Napisał ok. 20 książek, w większości popularnonaukowych, poświęconych matematyce i komputerom. Poza popularyzacją nauki, główną jego pasją są komputery z którymi jest, jak pisze, "zaprzyjaźniony od zawsze (tzn. od "ich zawsze")". Był programistą już przy pierwszej polskiej maszynie XYZ w roku 1959. Był także redaktorem naczelnym "PC Magazine Po Polsku" i "Informatyki", a w stanie wojennym - "Strażaka"; kierował działem nauk ścisłych w "Problemach" oraz działem matematyki i informatyki w "Wiedzy i Życiu". Obecnie publikuje okazjonalnie w "Polityce". Jest autorem witryn internetowych, m.in. www.wssmia.kei.pl, gbk.mi.gov.pl, prognozy.pan.pl. Jest członkiem ISOC, Polskiego Towarzystwa Matematycznego i członkiem-założycielem Naukowego Towarzystwa Informatyki Ekonomicznej.

 Liczba tekstów na portalu: 32  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Dlaczego kocham Karola Darwina?
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 4111 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365