|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Kultura Kilka uwag o telewizji [2] Autor tekstu: Bogdan Miś
Niechaj te dwa wspominki zaświadczą o tym, że przed laty
nie było łatwo. Przy okazji wyjaśniam, że — wbrew opiniom niektórych
dzisiejszych krytyków „dawnych czasów" — najmniejszej roli nie odegrały w tych konkursach poglądy czy afiliacje polityczne kandydatów; tego w ogóle
nie brano pod uwagę, to tylko potem różne beztalencia bredziły o „komuszej
nomenklaturze w telewizji". Nawiasem mówiąc, w drugim ze wspomnianych konkursie brała
udział pewna młoda (wówczas) dama, którą nasze jury jednogłośnie uznało
za totalne nieporozumienie z nieusuwalną wadą wymowy; w dodatku pannica owa co i raz wpadała bez powodu w charakterystyczny nerwowy głupawy chichot, więc
została odwalona na dość wstępnym etapie konkursu. Otóż po nastaniu epoki
komercji ta właśnie osoba zrobiła w nowych mediach elektronicznych — i nie
tylko — olśniewającą karierę; przez pewien czas miała nawet status
gwiazdy, tfu. Co więcej: ta — do dziś niezmiernie chichotliwa -
podstarzała już jejmość wydaje mi się obecnie rzeczywiście całkiem niezła
na tle większości współczesnych pip! Pipy są — w masie swojej — jeszcze
gorsze, z której to oceny wyłączam jedynie (ale też: do pewnego tylko
stopnia) kanały TVN: ta otóż telewizja komercyjna potrafi bowiem wynaleźć i zatrudnić wiele autentycznych osobowości. Można (jak ja) nie lubić różnych
występujących tam stale osób, można nie akceptować lansowanej tam wyraźnie
„dociekliwej agresywności dziennikarskiej", ale nie sposób odmówić im i w tej dziedzinie profesjonalizmu. Ale nie telewizją komercyjną chciałem się zajmować w tym artykule. Ona rządzi się innymi prawami, i w jej wypadku mogę — choć z obrzydzeniem pięknoducha — zaakceptować fetysz oglądalności i podporządkowanie
programu reklamie. Meandry
(finansowe) polityki programowej Fetysza tego w żadnym wypadku nie mogę zaakceptować w telewizji publicznej. Pogoń za wskaźnikami — dodajmy, całkowicie cyniczna i głoszona publicznie jako zasada polityki programowej (po korytarzach TVP krąży
następująca definicja widza: jest
to przedmiot, którego liczebność wyznacza cenę reklamy — i nic ponadto) — otóż owa pogoń skutkuje dramatycznym spadkiem jakości intelektualnej
programu, schlebianiem najniższym gustom, rezygnacją ze spełniania funkcji
edukacyjnych i organizatorskich. Kilka lat temu (choć sam na Woronicza od lat nie bywam, to
jednak od czasu do czasu spotykam starych znajomych i co nieco do mnie
dociera...) wysoki dygnitarz telewizyjny na wewnętrznym konwentyklu, poświęconym
omówieniu polityki programowej, zakomunikował ponoć zebranym, że
kierownictwo TVP ma następujące wyłączne
priorytety programowe: informację, rozrywkę, sport i religię. Edukacja,
wysoka kultura, nauka — to wszystko okazało się marginesem. Krótko mówiąc, telewizja publiczna jest — moim zdaniem — ciężko chora. Wynika ta choroba z kilku przesłanek. Po pierwsze z owego
fetyszu oglądalności właśnie: abonamentu nie starcza na wydatki bieżące,
więc korzystanie z reklam i sponsoringu jest niezbędne… Po drugie, z konformizmu pracowników tej firmy, ich uległości wobec przełożonych i pogoni za kasą. Po kolei. Na wydatki abonamentu nie starcza rzeczywiście: to fakt
obiektywny, znany od samego początku telewizji; zawsze tak było. Ale czy
oznacza to na przykład, że gwiazdy Publicznej muszą rzeczywiście zarabiać
tak ogromne sumy, jakie zarabiają? Czy „kontrakty gwiazdorskie" muszą sięgać
dziesiątków tysięcy miesięcznie plus bonusy? Otóż jestem pewien, że nie. Wprawdzie kierownictwo TVP
odpowie, że po ograniczeniu zarobków jej gwiazdy przejdą natychmiast do
konkurencji, ale odpowiedź na to jest prosta: a niech idą w cholerę. Oglądalność
spadnie — no to spadnie, pies z nią tańcował, przecież zakładamy, że się
temu wskaźnikowi nie podporządkowujemy! Znalezienie następców — no, z pewnością nie klasy Ireny Dziedzic czy Jana Suzina, ale w końcu doszliśmy do
wniosku, że kryteria zostały obiektywnie zaniżone przez sam fakt upływu
czasu — to kwestia dobrze zorganizowanego konkursu. Dżentelmenów nie
gorszych na ekranie niż niejaki Kamel czy pań sympatyczniejszych od Schymalli
znajdzie się z łatwością dobry pęczek; gwarantuję. I osoby te przyjmą
zarobki pięcio- czy nawet dziesięciokrotnie mniejsze od zarobków Durczoka czy
Kamela właśnie z pocałowaniem ręki... A jeżeli po trzech latach będzie im za mało — niech i oni szukają szczęścia gdzie indziej. Zrobimy kolejny konkurs. Chętnych do
pracy w Publicznej nigdy nie zbraknie, bo to ona daje popularność, „wstęp
na salony" i… zainteresowanie konkurencyjnych stacji. A także bardzo
istotne możliwości „dorobienia na boku" różnymi chałturami. Więc fundusz płac Publicznej nie powinien być problemem.
Wymieniam go zresztą na początku tylko dlatego, że to jest sprawa budząca
emocje opinii publicznej; w budżecie Firmy wcale z pewnością nie najważniejsza. Dużo ważniejsza jest kwestia systemu organizacji
produkcji. Dziś uważa się za świętość i aksjomat tzw. system producencki.
Polega on na tym, że Publiczna ogłasza konkursy na określone (przez nią)
typy programów, „niezależni producenci" zgłaszają w odpowiedzi
propozycje, dyrektorzy telewizyjni wybierają zaś na antenę najlepsze. Niby ma
to sens, ale ja mam i co do tego poważne wątpliwości. Po pierwsze, system
ten jest — wbrew temu, co mówią szefowie telewizji — potwornie kosztowny.
Jeśli producenci umówią się między sobą (a myślicie, że tego nie robią?),
to żaden z nich nie zejdzie w wymaganiach poniżej określonej sumy, którą
Publiczna będzie musiała zapłacić;
gdyby robiła program własnymi środkami (które ma: w końcu stoi na Woronicza
ogromna baza techniczna), to ona określałaby koszta. Co więcej, powszechnie mówi
się, że system konkursów na programy jest czystą korupcjogenną fikcją: kto
ma wygrać (w domyśle: kto podzieli się kasą z decydentem lub jest jego
kumplem albo wywodzi się z tej samej obory politycznej), ten wygrywa. Druga sprawa:
konformizm twórców. W istniejącym systemie — rzecz nie do uniknięcia.
Ludzie Publicznej stałe pensje (poza gwiazdami) mają głodowe, wręcz na
poziomie zasiłku dla bezrobotnych; w zasadzie cała ich egzystencja i luksus
godziwego bytowania zależą od tego, czy wezmą odpowiednie honoraria — a to z kolei wynika z obecności ich dzieł lub ich samych na ekranie. Przełożeni w razie czego nie muszą nikogo zwalniać z pracy i narażać się na niemiłe
ustalenia jakichś sądów pracy: wystarczy, że zdejmą program z anteny i jego
twórcy już zarabiają dziesięć razy mniej.
Oznacza to, że twórcy są całkowicie zależni ekonomicznie od szefa;
stąd właśnie bierze się na przykład charakterystyczna dla Publicznej huśtawka
polityczno-programowa: zmienia się kierownictwo i z gorliwego „lewicowca"
mamy bijącego się w piersi żarliwego katolika. Nie ma to nic wspólnego z ideowością czy przekonaniami: tam chodzi wyłącznie o kwit do kasy.
No, ale „abonamentu nie starcza", a wyżej opisany
system zapewnia jaką taką sprawność funkcjonowania instytucji; powiedzieliśmy,
że to w dużej mierze prawda. Co więc zrobić? Leninowskie
pytanie: co robić? Moim zdaniem, rozwiązanie jest; i to proste, choć spotka
się ono zapewne z koszmarnym oporem. Zróbmy mianowicie tak: zabrońmy Publicznej ustawowo nadawania jakichkolwiek reklam czy
programów sponsorowanych (w ten sposób — zauważmy — przestanie ona także
„psuć rynek" telewizjom komercyjnym, walcząc o reklamodawcę m. in.
wielkimi upustami cen), zobowiązując jednocześnie nadawców prywatnych do
przekazywania TVP — powiedzmy — jednej czwartej czy jednej piątej swoich
dochodów z reklamy; ewentualnie określoną część z tych pieniędzy mogliby
„komercyjni" zachować, pod warunkiem przeznaczenia ich na własne programy
„misyjne", przede wszystkim edukacyjne, którym jednak nie mogłaby
towarzyszyć żadna reklama, i które musiałyby być nadawane w atrakcyjnych
pasmach programowych. Z miejsca wtedy zginą idiotyczne teleturnieje, ploty o gwiazdach i „ludziach z wyższych sfer", nadawane pęczkami amerykańskie
sensacje filmowe klasy "D" i łzawe seriale... Że wtedy Publiczna straci masę widzów? Pewno straci.
Odejdzie jednak kołtun i idiota, którego interesują wyłącznie romansowe
albo sensacyjne seriale, odejdzie kibol i miłośnik plot o „bohaterach czasu
wolnego"... No i dobrze. Zostanie
inteligent i zostaną z pewnością liderzy opinii, którzy w Publicznej
szukają przede wszystkim wiedzy i instruktażu; to — z punktu widzenia
interesu społecznego zupełnie wystarczy. Co więcej, twórcy telewizyjni odetchną wówczas z ulgą z jeszcze jednego powodu: kiedy kanapę przed telewizorem opuści widz masowy
(darujmy sobie już epitety pod jego adresem), to dość szybko skończą się
naciski polityków na program: manipulacją nim nie da się bowiem wówczas wpływać
tak bardzo na preferencje wyborców. W każdym razie politycy — biorący pod
uwagę w swych rozważaniach o wpływaniu na elektorat także ową nieszczęsną
oglądalność — tak będą myśleli i dadzą telewizji spokój. Tłusta
morda polityka Tej sprawie warto też poświęcić kilka uwag. Telewizja
jest dziś uznawana za jedno z narzędzi sprawowania władzy i stąd
poddawana bardzo głębokiej penetracji politycznej. Każda partia chce mieć
tam „swoich" (wbrew powszechnej opinii, że TVP jest jakoby rządzona przez
SLD, w tej konkurencji przoduje od lat… PSL; od „zielonych" było na
Woronicza zawsze aż gęsto, a głąby to z reguły były takie, że się słabo
robi). Nie było tak od samego początku: gdzieś do drugiej połowy
lat sześćdziesiątych nikt „z wierchuszki" na telewizję specjalnie uwagi
nie zwracał — i nie przypadkiem to wtedy właśnie powstawał „Kabaret
Starszych Panów" i najambitniejsze spektakle Teatru Telewizji. Polityka — wówczas
reprezentowana przez władze PZPR — wtargnęła do TVP z całą brutalnością
na fali obrzydliwej antysemickiej hecy marca 1968 roku. No i zaczęło się. Tyle, że zaczęło się arcygłupio — i tak już zostało. Politycy od tamtych czasów niezmiennie uważają, że
najważniejsze dla nich jest samo „bycie na ekranie". Nie przyjmują w swoim
idiotycznym samouwielbieniu do wiadomości, że rozpoznawalność — to dla
kariery polityka i jego wyniku wyborczego zgoła nie wszystko. Tłusty kark
spasionego wieprza ze źle związanym krawatem, bełkotliwy wrzask i czerwona od
przepicia morda czy zacięte usta domorosłego Savonaroli — pokazane
publicznie mogą delikwentowi całkiem poważnie zaszkodzić; i nikt, dosłownie
niemal nikt nie bierze tego pod uwagę. Partie liczą sobie wyłącznie minuty i sekundy, w których ich przedstawiciele gościli na ekranie; zupełnie nie
interesują się tym, jak oni wypadli...
1 2 3 Dalej..
« Kultura (Publikacja: 01-05-2005 )
Bogdan MiśUr. 1936. Matematyk z wykształcenia; dziennikarz naukowy, nauczyciel akademicki i redaktor - z zawodu. Członek Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk "POLSKA 2000+". Wykładał - m.in. matematykę, informatykę użytkową, zasady dziennikarstwa telewizyjnego i internetowego - na Uniwersytecie Warszawskim (Wydz. Matematyki i Wydz. Dziennikarstwa), w Wyższej Szkole Ubezpieczeń i Bankowości, w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki, w Akademii Filmu i Telewizji. Przez 25 lat pracował w TVP, ma na koncie ok. 1000 własnych programów; pełnił funkcję I zastępcy dyrektora programowego. Napisał ok. 20 książek, w większości popularnonaukowych, poświęconych matematyce i komputerom. Poza popularyzacją nauki, główną jego pasją są komputery z którymi jest, jak pisze, "zaprzyjaźniony od zawsze (tzn. od "ich zawsze")". Był programistą już przy pierwszej polskiej maszynie XYZ w roku 1959. Był także redaktorem naczelnym "PC Magazine Po Polsku" i "Informatyki", a w stanie wojennym - "Strażaka"; kierował działem nauk ścisłych w "Problemach" oraz działem matematyki i informatyki w "Wiedzy i Życiu". Obecnie publikuje okazjonalnie w "Polityce". Jest autorem witryn internetowych, m.in. www.wssmia.kei.pl, gbk.mi.gov.pl, prognozy.pan.pl. Jest członkiem ISOC, Polskiego Towarzystwa Matematycznego i członkiem-założycielem Naukowego Towarzystwa Informatyki Ekonomicznej. Liczba tekstów na portalu: 32 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Dlaczego kocham Karola Darwina? | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4111 |
|