|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Nauka » Socjologia nauki
O urynkowieniu nauki Autor tekstu: Bogdan Miś
Po moich „Lamentacjach nad nauką" dostałem znów na
prywatny adres sporo listów polemicznych. W większości treściowo pokrywały
się one z kilkoma komentarzami, zamieszczonymi na witrynie; sugerowały
mianowicie, że nauka jest taką samą dziedziną życia i gospodarki, jak -
powiedzmy — rolnictwo, czy górnictwo, i w związku z tym powinna mieć tyle
tylko środków finansowych, ile sama sobie zarobi. Ot, taki radykalny
liberalizm ekonomiczny w wykonaniu bardzo młodych — jak mi się wydaje -
„organizatorów życia społecznego", zwanych niekiedy z angielska „japiszonami". Chciałbym z tym poglądem troszkę się pospierać. W polemice tej nie mam zamiaru przyczepiać się do formy listów moich oponentów — choć, swoją drogą, znamienna jest agresywność i brak wychowania naszych
skrajnych wyznawców doktryny liberalnej. W gruncie rzeczy jedynym ich
argumentem w tej kwestii jest źle skrywana niechęć do intelektualistów, których
wyraźnie uważają — nie różniąc się tu zbytnio od pewnych
przedstawicieli dawnego aparatu politycznego niegdysiejszej „Siły
Przewodniej" — za bezproduktywną masę nierobów. Nie mogę się tu oprzeć chęci podzielenia się z Czytelnikiem pewną autentyczną historią. Otóż właśnie w czasach działania
owej Siły Przewodniej uczestniczyłem kiedyś w naradzie młodych pracowników
nauki z jej prominentnym — aczkolwiek nie z najwyższego szczebla decyzyjnego — przedstawicielem. Naukowcy bezczelnie żądali odeń wyjaśnienia swoich -
jak wówczas się nam wydawało (dziś pewno, mając za sobą doświadczenia III
RP, nie bylibyśmy skłonni do sądu aż tak radykalnego...), nieprzyzwoicie i nieproporcjonalnie niskich zarobków. „Kompetentny towarzysz" odpowiedział na ten postulat
zdaniem, które wszystkich obecnych wręcz załamało swoją logiką i „dialektycznym podejściem do rzeczywistości". Powiedział mianowicie coś
takiego: wy, kochani, rzeczywiście zarabiacie wyraźnie mniej niż, powiedzmy,
mało wykształcony górnik czy hutnik; ale to właśnie jest sprawiedliwe,
bowiem wam wasza praca sprawia przyjemność, dla niego zaś jest katorgą.
Przyjemność ma swoją cenę — i to jest właśnie ów dodatek do waszych
pensji, który powoduje, że jak zsumować jedno z drugim — wyjdzie na to, że
wy zarabiacie dużo więcej... Podobne podejście pobrzmiewa mi dzisiaj we wspomnianych
listach, wzbogacone jeszcze o — też zresztą nienowy — postulat
„efektywności gospodarczej" nauki, czy jakieś uwagi o „służebnej roli
nauki wobec rynku" (niegdyś: mówiono o służebności wobec klasy
robotniczej, która jakoby owych darmozjadów utrzymywała). Otóż powiedzmy sobie wyraźnie: są to zwyczajne
obskuranckie brednie ludzi, którzy zapewne chcą sobie zrekompensować własne
niepowodzenia szkolne czy kłopoty z zaliczaniem jakichś przedmiotów na
studiach. Nauka, proszę państwa, jest wprawdzie dla życia społecznego i dla
gospodarki ogromnie ważna, ale nie jest — i być w żadnym wypadku nie może — wyłącznie towarem, czy jak to się dziś modnie mówi „produktem". Owszem, dokonania nauki bywają
produktem i czasami podlegają prawom
rynku; i — od razu mówię — wcale to nie jest złe. Ale tylko „bywają" i „czasami" właśnie. Jeśli
chcielibyśmy naukę „urynkowić" całkowicie, to natychmiast zbankrutowałoby
mnóstwo tych jej dyscyplin, które nie wnoszą do naszej cywilizacji żadnych
wartości poza czysto poznawczymi, często zaś tak specjalistycznymi, że
zrozumiałymi dosłownie dla kilku ludzi na całym naszym globie. Po jakiejś
„balcerowiczowskiej" (z przeproszeniem Pana Profesora) reformie życia
naukowego natychmiast zwinęłyby się kramy matematyków, filozofów, kosmologów,
sporej części chemików, jakichś tam specjalistów od trybu warunkowego w pewnych dialektach klasycznej chińszczyzny, i wszystkich innych wspaniałych
ludzi, posiadających i tworzących „tę najwspanialszą, nikomu niepotrzebną
wiedzę". Rzecz w tym, że owa „niepotrzebna wiedza" jest w istocie światu absolutnie niezbędna, choć z poziomu managera kramu z warzywami czy prezesa szaletu miejskiego nie jest to oczywiste. Jest niezbędna
nie dlatego, że abstrakcyjne odkrycia naukowe zupełnie niespodziewanie często
okazują się niebywale praktyczne (bliski mi przykład: teoria tzw. krzywych
eliptycznych, dziedzina bardzo wysublimowanej i z pozoru zupełnie oderwanej od
życia teorii liczb, nagle okazała się kluczowo ważna… między innymi dla
biznesu, stanowi bowiem podstawę współczesnej kryptografii i bez niej nie byłoby
dziś mowy o skutecznym szyfrowaniu korespondencji). Jest niezbędna dlatego, że
popycha całą cywilizację, włącznie z najbardziej użytkową techniką. Jest
niezbędna również — a z mojego punktu widzenia to przede wszystkim jest ważne — dlatego, że pozwala nam po prostu lepiej rozumieć świat. Gdyby pół wieku temu ludzie zaczęli się zastanawiać
nad opłacalnością — powiedzmy — podboju Kosmosu, to z całą pewnością
nie mielibyśmy mnóstwa dzisiejszych wynalazków, od teflonu poczynając, a na
miniaturowych komputerach w naszych samochodach kończąc. Z punktu widzenia
owego managera kiosku z warzywami lot na Księżyc był zaś przedsięwzięciem
idiotycznym i w oczywisty sposób głęboko deficytowym... Mnóstwo odkryć nauki tak od razu i z miejsca sprzedać się
więc po prostu nie da. I dlatego właśnie nauka musi być w bardzo dużej części
dofinansowywana z kieszeni wszystkich obywateli, podobnie jak dofinansowywany
musi być system edukacji. Gdybyśmy tego nie robili, za pięćdziesiąt lat
mogliby się kształcić wyłącznie potomkowie ludzi majętnych; pomijając
niedemokratyczność takiego rozwoju sytuacji, osobiście pozwolę sobie nie mieć
wątpliwości, że jakość tak kształconej inteligencji byłaby wyraźnie niższa
niż „produkowanej deficytowo" metodami tradycyjnymi dla państwa opiekuńczego:
proszę zauważyć, że dzisiejsze „elity finansowe" — bardzo łagodnie
rzecz określając — bynajmniej nie pokrywają się z elitami intelektualnymi. A w tych kwestiach genetyka ma jednak co nie co do powiedzenia... Ja, oczywiście, wiem, że facet, który zrobił majątek
na handlowaniu pirackimi programami komputerowymi albo wręcz cinkciarstwie, czy
nawet handlu lodami na plaży w Świnoujściu — a teraz ma złotem drukowane wizytówki z tytułem prezesa czegoś-tam, jeździ
ostatnim modelem Volvo i co dwa lata wymienia żonę na nową aktorzynkę z jakiegoś głupawego serialu — że taki facet czuje się świetnie i jakoś
musi swoją nową pozycję społeczną zdyskontować; najlepiej upokarzając
tych „bezproduktywnych nieudaczników", przerastających go wiedzą i wykształceniem o lata świetlne. Mam tego faceta w nosie i jego obskuranctwo
mnie nie interesuje; dopóty przynajmniej, dopóki nie chce on swoich
uzasadnionych frustracji rozładowywać wprowadzaniem jakichś „reform
ekonomicznych w systemie nauki". Czy to znaczy, że w nauce wszystko toczy się „najlepiej
na tym najlepszym ze światów" (z czego to cytat, matołku)? Że nic nie należy
tu zmieniać? Rzecz jasna, że nie. Po pierwsze, chciałbym uprzejmie
przypomnieć, że Unia Europejska zaleca przeznaczanie na B&R (czyli:
badania i rozwój, czytaj: finansowanie nauki) około 3% wydatków budżetowych; u nas odpowiedni wskaźnik jest dziś — bagatela — dziesięciokrotnie niższy.
Ale nie chodzi tylko o to, że III RP okazała się dla nauki znacznie gorszą
macochą, niż była PRL. Chodzi również o to, że nasza nauka jest rzeczywiście
pod paroma względami mało nowoczesna. Od dawna na przykład wiadomo, że
naukowcy nie są najlepszymi managerami i organizatorami swojego życia. W świecie
nauki powinna się więc ukształtować warstwa zarządzających specjalistów,
którymi nie mogą jednak być „wszechstronni managerowie", jednego dnia
prowadzący bank, drugiego zaś fabrykę cukierków. Ci zarządcy nauki muszą
się jednak na niej doskonale znać, i to znów — nie na nauce „w ogóle",
ale na jej poszczególnych dyscyplinach. Takich ludzi, których ciężka i doskonale wynagradzana praca powinna odciążyć uczonych od zajęć
administracyjnych — dzisiaj w Polsce brak. Tacy ludzie z pewnością
potrafiliby sprzedać — już w dosłownym znaczeniu tego słowa — znacznie
więcej odkryć, wynalazków i patentów, wydatnie i z korzyścią powiększając
pulę pieniędzy na naukę. Ale, powtarzam, w niczym to nie zwalnia społeczeństwa z jego wobec nauki obowiązków. Dalej. Nauka, specjalnie w Polsce, cierpi też dziś na
fatalny marketing i okropny „piar". Nasi naukowcy nie tylko nie mają
zielonego pojęcia o publicznym „sprzedawaniu" własnych osiągnięć w przenośnym znaczeniu tego słowa, ale jeszcze tego rodzaju działalność często
uważają — kompletnie idiotycznie i sklerotycznie, przepraszam PT Panów
Profesorów — za „szkodliwe
upraszczanie". Te — pożal się Boże — na przykład amatorskie pisemka
„wewnętrzne", poświęcone niemal wyłącznie wychwalaniu Różnych
Naukowych Dostojników, budzą po prostu zgrozę fachowego dziennikarza. To dąsanie
się na tych kolegów, którzy „lansują się" w mediach… To lekceważenie
publikacji popularyzatorskich… Ta praca „sobie a Muzom"... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nauce polskiej
potrzebny jest potężny zastrzyk innowacji. Ale nie żadne „urynkowienie". PS. Nauczony doświadczeniem (bo „rygoryści" zaraz się
na mnie znowu rzucą) wyjaśniam od razu: moje lekkie kpinki z „minionego
okresu" nie oznaczają w żadnym wypadku, że przekreślam kilkadziesiąt lat
swojego aktywnego życia w PRL-u i — w szczególności — mojej własnej
przynależności do wspomnianej Siły Przewodniej; ani się tego nie mam zamiaru
wypierać, ani tym bardziej wstydzić. Po prostu, w każdym ustroju i w każdej
sytuacji bywają rzeczy dobre i złe; w PRL-u idiotów nie brakowało, nie
brakuje ich i teraz. Czasami się z nimi udawało wygrać wówczas, czasem się
również wygrywa dziś; dyskutowanie o tym, kiedy częściej, uważam za jałowe i bezproduktywne. Świat nie jest dwubarwny, czarno-biały. Nie składa się również
wyłącznie z odcieni szarości; i w owym PRL-u też było sporo barw. Wierzcie
mi, całkiem niebrzydkich. W III RP też kilka rozwiązań mi się podoba; no i co z tego?
« Socjologia nauki (Publikacja: 31-07-2005 )
Bogdan MiśUr. 1936. Matematyk z wykształcenia; dziennikarz naukowy, nauczyciel akademicki i redaktor - z zawodu. Członek Komitetu Prognoz Polskiej Akademii Nauk "POLSKA 2000+". Wykładał - m.in. matematykę, informatykę użytkową, zasady dziennikarstwa telewizyjnego i internetowego - na Uniwersytecie Warszawskim (Wydz. Matematyki i Wydz. Dziennikarstwa), w Wyższej Szkole Ubezpieczeń i Bankowości, w Wyższej Szkole Stosunków Międzynarodowych i Amerykanistyki, w Akademii Filmu i Telewizji. Przez 25 lat pracował w TVP, ma na koncie ok. 1000 własnych programów; pełnił funkcję I zastępcy dyrektora programowego. Napisał ok. 20 książek, w większości popularnonaukowych, poświęconych matematyce i komputerom. Poza popularyzacją nauki, główną jego pasją są komputery z którymi jest, jak pisze, "zaprzyjaźniony od zawsze (tzn. od "ich zawsze")". Był programistą już przy pierwszej polskiej maszynie XYZ w roku 1959. Był także redaktorem naczelnym "PC Magazine Po Polsku" i "Informatyki", a w stanie wojennym - "Strażaka"; kierował działem nauk ścisłych w "Problemach" oraz działem matematyki i informatyki w "Wiedzy i Życiu". Obecnie publikuje okazjonalnie w "Polityce". Jest autorem witryn internetowych, m.in. www.wssmia.kei.pl, gbk.mi.gov.pl, prognozy.pan.pl. Jest członkiem ISOC, Polskiego Towarzystwa Matematycznego i członkiem-założycielem Naukowego Towarzystwa Informatyki Ekonomicznej. Liczba tekstów na portalu: 32 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Dlaczego kocham Karola Darwina? | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4295 |
|