|
|
Tematy różnorodne » Turystyka i krajoznawstwo
W poszukiwaniu mongolskiego ałmasa [1] Autor tekstu: Bolesław A. Uryn
Każdego
dnia z naszej planety bezpowrotnie znika około 140 gatunków zwierząt i roślin — twierdzą naukowcy i ekolodzy. Nie sposób oszacować, ilu z tych gatunków
nie zdążyliśmy poznać. Co jakiś czas pochyleni nad nowoodkrytym zwierzęciem
naukowcy zadają sobie pytanie: jak to się stało, że dopiero teraz je zauważyliśmy? I ile jeszcze nieznanych gatunków zamieszkuje naszą planetę?
Jubileuszowa wyprawaOd
dawna obiecuję sobie, że to już po raz ostatni jadę do Mongolii. Że w przyszłym roku pojadę gdzie indziej. Na przykład w cieplutkie tropiki. No
wiecie — gambijska plaża, roznegliżowane mulatki, leżaczek, palmy… Narty
wodne i zimne napoje. Miód na mój reumatyzm. Że zobaczę, obfotografuję i przeżyję wreszcie coś nowego, oryginalnego. A tymczasem — ciągle wracam do
tej cholernej Mongolii. Bo jakoś tak jest, że każdą mongolską wyprawę
kończę z wielkim uczuciem żalu, martwiąc się, że to już koniec..., że
tak szybko minęło i trzeba wracać
do domu. I jedyną pociechą jest myśl, że może jeszcze tu przyjadę w roku
przyszłym. Jeszcze tylko ten jeden, ostatni raz — oszukuję się. I tak
wracam… i wracam… już 10 lat. Niektórzy nazywają to mongolioholizmem,
inni mongoliofobią. No bo przecież dla postronnych trudno w męczących
wyprawach w ten koniec świata doszukiwać się szczególnej przyjemności...
Dlaczego i czym Mongolia tak mnie zafascynowała, zapytacie? Przecież...
...survival
zaczyna się już, gdy lecę samolotem Aeroflotu z Warszawy do Ułan Bator (osiem
tysięcy kilometrów — trwa to dobę). Potem będąc jeszcze zmęczonym i śpiącym — powoli dochodząc do siebie po nieprzespanej nocy i zmianie czasu aż o 7 godzin, muszę przesiąść się w najgorszy z możliwych terenowych samochodów — w rosyjskiego UAZ-a (z drugiej strony — świetny wóz, niezastąpiony w warunkach mongolskich). Potem jadąc
autem przez tydzień od rana do
nocy pokonuję tysiąc kilometrów bezdroży, trzęsąc się na nierównościach
szlaku wiodącego przez stepy i górskie kotliny, bądź wręcz przedzierając
się przez góry. Cały czas kurczowo trzymając się kierownicy lub uchwytów, a mimo to z uczuciem, że urwą mi się nerki, żołądek lub płuca. Po kilku
godzinach takiej jazdy jestem cały obolały. Skąd guzy i siniaki — pytacie?
Od uderzeń o karoserię, ponieważ auto
okropnie trzęsie się i podskakuje na nierównościach, bo moja droga (jaka tam
droga — szlak...) wiedzie koleinami wyrytymi w stepie, po głazach, kamieniach,
przez doły, bagniska, brody w rzekach itp. Pnie się stromo w górę po
stokach, albo opada niebezpiecznie w dół. Meandruje przez gąszcz modrzewiowej
tajgi między głazami i pniami drzew.
Jadąc po najgorszej (ale utwardzonej) drodze, „łyknąłbym"
tę odległość w jeden dzień...
Wreszcie docieram np. do osady Cagaan Nuur. Wydaje się
Wam, że to upragniony koniec podróży. A skądże! To dopiero początek
wyprawy i teraz dopiero „zaczynają się schody". Przywiezione bagaże i żywność
wędrują teraz z auta na konie juczne, a ja ląduję w twardej kulbace
drewnianego, mongolskiego siodła.
Przez kolejne tygodnie domem staje się ciasny namiocik, rozbity w tajdze lub
tundrze, na wysokości 2-3 tysiące metrów, tam gdzie już wieczna zmarzłoć.
Tyłek boli, a w górach na zmianę bywa upał i mróz. Wichura. Tygodniami jem
tylko to, co dam radę upichcić na ognisku. Mięsko muszę złowić lub
ustrzelić. Ablucje odbywane w lodowatej wodzie strumienia są okropne i potem
odzywają się w domu reumatyzmem...
I po co to wszystko — zapytacie? Za te pieniądze
(albo i taniej, a na pewno przyjemnej) można byczyć się na plażach Azji.
Mieszkając w hotelikach pod palmami podziwiać tropiki. Zwiedzić cały,
niezmiernie interesujący Tybet. Albo — wreszcie — na przykład zobaczyć
festiwal w Rio. Jeśli ktoś się uprze wędkować, to można choćby w Kazachstanie łowić 100-u kilowe sumy. Wygodnie, z łodzi, i śpiąc w łóżeczku.
Itd… itp...
Wszystkie te męczarnie podróży do i po Mongolii
cierpię tylko po to, bym potem mógł, przez kilka krótkich tygodni, podziwiać
góry i darchacką Ułan Tajgę. Piękny, unikatowy kawałek świata pozostałego
niezmienionym od XIV. wieku, od czasów, gdy jurtę rozbijał tu Temudżyn.
Przyrodę nieskażoną niszczącą obecnością człowieka. Skarb, który mają u siebie tylko Mongołowie.
Ułan (Czerwona) Tajga to
najodleglejsza północ Mongolii. Strome góry sięgają tam swoimi ośnieżonymi
szczytami do prawie czterech tysięcy metrów. Nawet przełęcze są na wysokościach
ponad 2000 m. Przemieszczanie się polega na wolnej, mozolnej wędrówce
konnej. Wielokrotnie muszę przeprawiać się przez rzeki, ponieważ ich brzegi
stanowią często jedyną, dostępną drogę.
Tajga rośnie tam na wiecznej zmarzłoci. Ziemia nasączona
jest po wierzchu wodą, niemogącą wsiąkać w zamarzniętą w głębi ziemię.
Spływa zatem po zboczach setkami strumieni, łączącymi się niżej w rzeczki i rzeki. W dolinach, zagłębieniach i nawet na równiejszym terenie, woda
gromadzi się pod postacią bagien i wielkich mokradeł. Ziemię, czy to w dolinach, czy na zboczach, pokrywają kamienie i głazy. Między nimi zalega
masa starego, spróchniałego drewna, leżącego tam od dziesiątków, czy setek
lat. Gnijącego i powoli zamieniającego się w grubą warstwę próchnicy. Wolną
przestrzeń porasta mech i dywany krzaczków jagód i borówek. Na samym
wierzchu leżą suche gałęzie i konary, niedawno obłamane przez wiatr i tworzące
zasieki nie do przebycia. I leżą wielkie drzewa, olbrzymie pnie, już od lat
martwe, wyglądające na jeszcze mocne, a rozpadające się na spróchniałe
drzazgi przy próbie oparcia się ręką lub stąpnięcia na nie. Albo inne -
jeszcze zielone, świeżo wyrwane przez wichurę z korzeniami, lub rozwalone w strzępy uderzeniem pioruna. W takich warunkach marsz pieszy jest udręką. Wędrowca
ratują mongolskie koniki.
A nad głową nie widać
nieba — taki gąszcz modrzewi i limb. Tam wysoko w górze — zielonych, ale w niższych
piętrach i tuż nad głową — czarnych, martwych gałęzi i konarów. Z wiszącymi
jak wdowi welon wstęgami szarego mchu. Wiele drzew jest okropnie pokaleczonych
przez pioruny.
Tajga intensywnie pachnie a jesienią jest złota (od koloru igieł modrzewi) lub czerwona od ściółki
leśnej.
W górnych
partiach gór, gdzieś na wysokości około 2500 m, zaczyna się tundra. Tam
wokoło już tylko mchy, porosty i kamienie. Wszystkie kamienie i głazy są tam
zielone — porośnięte jakby pleśnią. Wieje silny wiatr. Pada deszcz, grad,
śnieżna krupa (nawet latem). Ale za to jakie widoki...!
Tam spotkać można już tylko orły i...
mongolskiego AŁMASA (Yeti!). Czasami samotny namiot Cataanów — hodowców renów.
Powiecie — tajga
jak tajga. Jak na Syberii...
Nieprawda. To
Zaginiony Świat… To CZERWONA TAJGA — odludna, piękna, unikatowa...
Potem znowu zaczyna się męczący powrót konno do
cywilizacji, znowu jazda UAZ-em i znowu lot samolotem Aeroflotu do domu.
Koszmarna noc przespana na betonowej posadzce strefy tranzytowej lotniska w Moskwie (sic!) i — jak zawsze — wygłaszane tam obietnice — "nigdy więcej
Aeroflotu i Mongolii"! Ale zimą przychodzi list od Erdene i dzwonią
przyjaciele z pytaniami — "co tym razem montujesz..?" I znowu
zaczynają się plany. Pojawiają nowe pomysły i nowe wyzwania — dotrzeć
jeszcze dalej i żeby było jeszcze trudniej i ciekawiej (łowić jesiotry...? a może spływ na pontonach...? canoe… albo wyprawa nurkowa...?). I znowu ten
czas tak wolno płynie...
I tak jest co roku od lat dziesięciu! Gdyby tak
pozbierać do kupy te wszystkie miesiące spędzone przeze mnie w namiocie, w Mongolii, to by się znalazło wytłumaczenie czemu „zrobiły mi się skośne
oczy" i czemu nazwali mnie tam „Boleebaatarem".
Rośnie sterta notesów z notatkami i tysięcy zdjęć.
Jubileusz
I
tak, nadszedł jubileuszowy, 2004 rok. Mój dziesiąty rok wypraw do Mongolii.
Musiałem go wyróżnić w sposób szczególny! Najsłuszniej i najprzyjemniej kolejną odkrywczą wyprawą, idącą jeszcze dalej..., jeszcze
wyżej..., docierając już tak daleko w głąb Ułan Tajgi, że dalej nie można. A jubileusz trzeba świętować w doborowym towarzystwie. Dlatego w tym
szczególnym roku zaplanowałem, wielką „unijną" wyprawę survivalową.
Unijną bo międzynarodową a i rok był szczególny — historyczny (2004). Z przyjaciółmi — Andrzejem
„Masakrą" z Belgii (kolejna, wspólna wyprawa) i jego synem
Krzysztofem „Juniorem" oraz Mirkiem z Niemiec. Ja chcę w ten sposób uczcić
10 lat moich pobytów w świecie jurt i tajmieni, a Andrzej pragnie
„przekazać" Mongolię swojemu synowi. Tak jak kiedyś zrobił to
Putrament — Stępowskiemu, prof. Kisieliński — mnie. Jak ja — jemu i teraz -
Wam. Mirek, po długiej wyprawie do Australii, szukał kolejnego, ambitnego
wyzwania...
Założenia
wyprawy
opierały
się ma moich poprzednich pobytach w „czerwonym trójkącie" — Ułan
Tajdze, najbardziej odludnym, północnym skrawku gór Sajan. Miejscu, które
przecina rzeka Sziszchid (Jenisej). Ale — tym razem, wybierałem się dalej na
północ i na zachód, aż po syberyjską granicę z Tuwieńcami. Do całkowicie
bezludnej lasotundry.
Wielokrotnie już eksplorowałem te tereny, za każdym
razem idąc coraz dalej i wyżej. Wracałem zmordowany, ale i zachwycony. Zawsze
chciałem iść jeszcze dalej, ale… na przeszkodzie stawała konieczność
powrotu, powodowana końcem
zaplanowanego czasu pobytu. Tym razem postanowiłem poświęcić na wyprawę dwa
miesiące.
I tu „zaczęły się schody", bo barierą w takich przypadkach staje się prozaiczna sprawa żywności. Ile można zabrać
bagaży na dwa juczne konie — zastanawiałem się? Sześciu uczestników (nas
czterech i dwóch Mongołów) będzie miało minimum 100 kg bagaży. To
maksymalnie tyle, co mogą ponieść dwa konie juczne. A gdzie zapas żywności
na tak długi okres czasu? A na dodatek jestem
zwolennikiem zdrowego, prostego jedzenia a nie liofilizatów i chińskich zupek, a makaron, tuszonka i cebula ważą. Będzie więc potrzebny trzeci koń?
Może nawet czwarty? A przecież na takiej survivalowej i długiej wyprawie górskiej
ilość uczestników, koni i sprzętu musi być jak najmniejsza. Nie na darmo
ograniczyłem liczebność grupy do trzech osób + Erdene. Do dwóch koni
jucznych. Planowałem bowiem, że jednego jucznego będzie prowadził Mongoł,
drugiego ja. Nemrodzi będą mieli wystarczający problem z tym pod sobą.
W końcu zdecydowałem się na inne rozwiązanie. Niepraktykowane przez Mongołów, sprawnie i szybko wędrujących po górach.
Postanowiłem wykonać w Polsce,
zabrać do Mongolii i użyć na wyprawie, dodatkowe juki na wszystkie konie pod
siodłem. Obszerne, mocne i wodoodporne pojemniki mocowane po obu stronach za jeźdźcem.
Pojemne. Wprawdzie utrudniające „galopowanie" ale jakże praktyczne i — w ten sposób, zmniejszyć obciążenie koni bagażowych.
1 2 3 4 5 6 Dalej..
« Turystyka i krajoznawstwo (Publikacja: 16-08-2005 Ostatnia zmiana: 11-02-2007)
Bolesław A. Uryn Doktor nauk przyrodniczych, jest pisarzem, niezależnym reporterem i fotografikiem. Propagator survivalu „z ludzką twarzą”, współpracuje z niemiecką JEROME Survival Akadamie. Z zamiłowania podróżnik i wędkarz, publikuje swoje teksty i zdjęcia w miesięcznikach geograficznych, turystycznych, wędkarskich, przyrodniczych, survivalowych i wojskowych. Autor licznych prac z zakresu rybactwa. Już od 10 lat jeździ do Mongolii i – w świecie jurt – jest nazywany „Boleebaatar”. Wydał książki: „Z wędką na aligatora” i „Survival z ludzką twarzą – Wyprawy do Mongolii północnej”. Prezentował w kraju i za granicą wystawy fotograficzne, pt. „Czerwone serce Australii”, „Czyngis-chan A.D.‘98”, „Shangri-La - Mongolia sercem malowana” i „Otwarcie”. Jego cykle ilustrowanych artykułów Wyprawy... i Survival... publikowane na łamach prasy, od lat cieszą się dużym zainteresowaniem czytelników. Mieszka w Olsztynie. Strona www autora
Liczba tekstów na portalu: 5 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Czyngis-chan powrócił... | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4318 |
|