|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Ludzie, cytaty Lema nie ma mamy memy Lema [2] Autor tekstu: Elżbieta Binswanger-Stefańska
W tym samym, w którym w lutym 1954 roku 33-letni Stanisław Lem, ateista-agnostyk, brał ślub ze studentką medycyny, Barbarą Leśniak. „W przeraźliwie zimnym kościele wypowiadaliśmy słowa przysięgi, nieomal szczękając zębami", opowiada Beresiowi, i dodaje: „Przez pewien czas byłem zresztą mężem tramwajowo-dojeżdżającym, ze Śląskiej na Sarego, gdzie żona mieszkała wraz z siostrą…" (do 12 roku życia i ja mieszkałam na Sarego, w kwadracie Sarego, Waryńskiego, dziś św. Gertrudy, i Starowiślnej mieszczą się ogrody sióstr urszulanek). Lem w ogóle miał liczne kontakty z księżmi i kościołem, pisywał do 'Tygodnia Powszechnego' (z różnymi przygodami zresztą): „Chętnie pisuję do 'Tygodnika', bo mogę w nim wypowiadać rozmaite koncepcje, zarówno te, które się episkopatowi podobają, jak i te mniej strawne dla hierarchii kościelnej. Faktem jest również, że chyba przyciągam niektórych księży, szczególnie tych, co się dziwią, że będąc prawie ateistą lub, jak kto woli, agnostykiem, żywię różne imperatywy moralne, których nie można podczepić pod transcendentalną sankcję. Stąd często mam z nimi korespondencyjne kontakty", mówi dalej. Jego wnuczkę chrzcił ksiądz Adam Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika" od śmierci Jerzego Turowicza w 1999 roku. Co nie przeszkadzało Lemowi mówić o sobie: „Przeciwko religii nic nie mam. Raczej przeciwko Kościołowi, bo jestem heretyk i antyklerykał." W wieku 12 lat byłam bierzmowana. W bieńczyckim baraku pod Krakowem z ogromnym krzyżem u boku; kiedyś miał się stać słynną Arką. Bierzmował mnie biskup krakowski Karol Wojtyła, kiedyś miał się stać… wspominam to bardziej jak sen, biskupa jak przez mgłę. Za to imię wybrałam sobie sama, jak najbardziej świadomie, i to pamiętam doskonale: Helena, imię mojej mamy. I imię Heleny trojańskiej. W domu mieliśmy ebonitowy projektor filmowy, dziś coś jak dinozaur, przesuwało się ręcznie klatka za klatką. Od maleńkości nie mogłam się dość naoglądać filmu o podróżach Odyseusza [ 13 ] i jego wesołej kompanii. Film — a potem dzieła Homera — znałam prawie na pamięć. Włoski film fabularny „Piękna Helena" z prześliczną
Rossaną Podesta (i młodziutką Brigitte Bardot) oglądałam wtedy raz za razem. Byłam poganką, wierzyłam w wielu bogów.
Aż któregoś dnia, wkrótce potem jak „zostałam" przedchrześcijańską Heleną, wyrosłam z wiary w bogów, naturalnie i bezboleśnie. Jak z dziecięcych sukienek. Jak z gry w klasy. Jak z małego rowerka. Jak kilka lat wcześniej ze świętego Mikołaja. Odtąd lubię wiedzę o nich. Nie mam ślubu kościelnego, choć miałam trzy śluby. Nie chodzę do spowiedzi od 14-go roku życia. A i przedtem uważałam to raczej za zabawę niż naprawdę, to spisywanie grzechów na kartce, ścisła konspiracja, bo ktoś może zajrzeć, porównywanie pod przysięgą milczenia z kartką przyjaciółki od serca: „Ach, o tym zapomniałam! Czy zjedzenie podwójnego loda to już ciężki grzech obżarstwa, za który pójdziemy do piekła? Czy lżejszy na miarę czyśćca?" ...Wpiszę jak ty, bo jak już, to chcę tam być razem z tobą!" A myśli nieczyste...? O, nie! Te są moją prywatną sprawą! Dość tego! Mam to jakiemuś obcemu facetowi opowiadać?
Na wysokości siódmej czy ósmej klasy mama położyła przede mną „Boską Komedię" Dantego: „Każdy człowiek z wykształceniem podstawowym powinien to znać", powiedziała — pamiętam jak dziś — z lekkim przekąsem, odsuwając mi sprzed oczu „Złego" Tyrmanda, bo w nim się właśnie zaczytywałam, a mama uważała to za zły pomysł. No, i, oczywiście, zaczytywałam się w Lemie. Lem może o tym nie wie, ale dziewczyna, która go czytała, cieszyła się szczególnym poważaniem u chłopaków. To tak na marginesie. Lemem się zachłystywałam. I żeby się w zaświatach na mnie nie złościł, dodam na usprawiedliwienie, że im większymi łykami, z tym mniejszym zrozumieniem. Gdy potem do tych pierwszych przeczytanych książek Lema czasami wracałam, to mi się oczy otwierały, jakie to było po łebkach czytanie. I tak mam do teraz. Lem jest niezgłębiony.
W liceum zaczął mi się krystalizować światopogląd, choć wtedy tego tak naprawdę nie wiedziałam. To się samo działo. Dużo czytałam. Lema między innymi. Nadal chodziłam na lekcje religii. Po dwóch latach w Hucie znowu do sióstr urszulanek. Wyprosiłam to u rodziców, bo przed przeprowadzką mieszkaliśmy o ulicę dalej z widokiem na ogrody warzywne sióstr, a z Nowej Huty miałam daleko. Bardzo lubiłam klasztor SS Urszulanek, starą krakowską kamienicę z ciężką bramą przy ulicy Bohaterów Stalingradu; w domu używaliśmy dawnej nazwy, Starowiślna, dziś historia zatoczyła koło i znowu jest Starowiślna, choć mnie się uparcie pcha na język Bohaterów Stalingradu. Lekcje religii u sióstr były bardzo zajmująco pomyślane. Dużo historii początków chrześcijaństwa. Pamiętam nawet i to, jak jedna z naszych sióstr-wykładowczyń powiedziała, że nie ma historycznych dowodów na istnienie Jezusa, ale na pewno kiedyś będą. I że Jezus, jeśli już, to urodził się na kilka lat przed nasza erą, czyli własnymi narodzinami, co mi się z trudem pomieściło w głowie, mam świadectwo ukończenia nauki religii na poziomie maturalnym.
Równocześnie czytałam wtedy też Simone de Beauvoir, chodziłam ubrana w czarny płaszcz do kostek — w reakcji na modę mini przyszła moda maxi, kombinacja była nowością — i, gdyby mnie ktoś zapytał, miałam się za ateistkę-egzystencjalistkę-feministkę. Ale nikt mnie nie pytał, świat wtedy ogarniała coraz bardziej fala hippi z hasłem „Make Love Not War", czerń lat 50. ustępowała miejsca kolorowym spódnicom i zwiewnym przezroczystym bluzkom noszonym bez staników, niektórzy nawet po mieście chodzili boso… Przeciekało to i do Polski cienkimi strumyczkami, a kiedy w 1974 roku znalazłam się w Szwajcarii, wpadłam w sam środek ogrodu pełnego „dzieci kwiatów". Pod względem światopoglądowym nastawionych na odrzucenie wszystkiego co pochodziło od rodziców a poszukujących tego co nowe.
Nowe były zwłaszcza inne, egzotyczne religie. Część ludzi ruszała do Indii, część do Ameryki Południowej… Wracała „nawrócona", „oświecona", „uduchowiona". Najpierw zespół bożyszcze — The Beatles, w ślad za nim kochająca go młodzież. Beatlesi medytowali w Indiach z joginem Maharishi Mahesh, inni znajdowali sobie swoich innych guru. „Poszerzano sobie świadomość" różnymi specyfikami z LSD na czele i marihuaną w ogonie. Wszystko to było fascynujące a piosenki z tamtych lat — naprawdę niezapomniane koncerty — to dziś klasyka, wiadomo. Dla mnie fascynujące było przyglądanie się temu. Bez chęci wsiąknięcia, bez narkotyków, importowanych w plecakach bogów. Teraz myślę, że zawdzięczam to Lemowi. Lem mnie uodpornił. Był agnostykiem-sceptykiem, no, i był moim idolem. Byłam już zaimpregnowana Lemowymi memami. I były ze mną tak zintegrowane, że żadne inne nie mogły ich wyprzeć, ani wchodzący w modę {A/pl.wikipedia.org/wiki/New_Age|New Age } [ 14 ], ani parę lat później wchodzący na tron Piotrowy „nasz Papież", choć przecież mnie bierzmował.
Sam Lem o wpływie na swoich czytelników mówił z charakterystycznym dla siebie przekąsem: „Jestem starym człowiekiem posiadającym mikroskopijną ilość złudzeń. Zdaję sobie sprawę, że sposób, w jaki książki 'załamują' się w umysłach odbiorców, jest nieprzewidywalny, i ogromnie rozbieżny względem moich naiwnych autorskich oczekiwań." [ 15 ] We mnie jego słowa "załamywały" się w ten sposób, że interesowała mnie matematyka i fizyka (matematykę nawet zaczęłam na uniwersytecie zuryskim studiować), ale też wszelkie nowe trendy w nauce i myśli współczesnej. A że na Zachodzie miałam dostęp do wszystkich wydawanych tam książek, toteż na książkę, która uczyniła Richarda Dawkinsa tak sławnym, „The Selfish Gene" [ 16 ], trafiłam od razu.
W pierwszych słowach przedmowy autor zapowiadał: "Tę książkę należałoby czytać niemal tak jak powieść fantastyczno-naukową. Ma ona bowiem przemawiać do wyobraźni. Jej tematem nie są jednak naukowe fantazje, lecz sama nauka. Powiedzenie, że 'prawda jest bardziej niezwykła niż fantazja' jest może banałem, ale całkowicie się z nim zgadzam. Jesteśmy oto maszynami przetrwania
(survival machines) — zaprogramowanymi zawczasu robotami, których zadaniem jest ochranianie samolubnych cząsteczek, zwanych genami. Prawda ta wciąż napawa mnie zdumieniem i chyba nigdy nie przestanie, choć znana mi jest od lat. Mam jedynie nadzieję, że przynajmniej część tego zdumienia zdołam przekazać innym." [ 17 ]
Dzięki Lemowi, bo jestem pewna, że to właśnie dzięki niemu, Dawkins przekazał swą wiedzę i mnie. Wiedzę o memach. Dziś już chyba każde dziecko wie, cóż to takiego „mem", ale wtedy czytało się ze zdumieniem, że o ile replikatorami materiału chromosomalnego, cząstki DNA, jest gen, a do jego characteristica należy długowieczność, o tyle „materiał kulturowy" też jest przekazywany w czasie i także podlega nieznacznym przeinaczeniom. I tym samym Dawkins powołał do życia „mem", to znaczy odkrył go, zdefiniował:
„Sądzę , że nowy rodzaj replikatora pojawił się właśnie na tej planecie. Co więcej, spotykamy się z nim twarzą w twarz (...) pod względem osiąganego tempa przemian ewolucyjnych zostawia stare, zdyszane geny daleko w tyle. (...) Dla nowego replikatora potrzebujemy nazwy, która zawierałaby pojęcie jednostki przekazu kulturowego…" [ 18 ]
1 2 3 Dalej..
Przypisy: [ 15 ] "Tako rzecze LEM… Ze Stanisławem Lemem rozmawia Stanisław Bereś", wydanie z 2002 roku, to poszerzone i uzupełnione wydanie „Rozmów ze Stanisławem Lemem" przeprowadzonych między listopadem 1981 a sierpniem 1982, wydanych najpierw w tłumaczeniu na język niemiecki „Lem ueber Lem. Gespraeche" (wydawnictwo Insel-Suhrkamp), a dopiero potem, w roku 1987, przez Wydawnictwo Literackie. We wstępie pióra Stanisława Beresia do wydania z roku 2002 czytamy: „Na skutek ingerencji cenzorskich wydanie polskie zostało okrojone o rozdział 'Czarna bezwyjściowość sytuacji' oraz okaleczone serią drobniejszych cięć, we fragmentach dotyczących oceny ówczesnych wypadków w kraju. (...) Obecne wydanie 'Rozmów' jest zatem pozycją szczególną, ponieważ jej partie 'historyczne', które w wielu miejscach zachowały zdumiewającą aktualność, zyskują dopełnienie i komentarz w nowych partiach tekstu, przynoszących spojrzenie Lema na zjawisko końca XX i XXI wieku." [ 16 ] Książkę Richarda Dawkinsa,
„The Selfish Gene", wydano w 1976 roku, w Polsce pt.: „Samolubny gen" dopiero w 1996 roku. [ 17 ] W tłumaczeniu do polskiego wydania Marka Skonecznego. [ 18 ] Richard Dawkins, Samolubny gen, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996, tł. Marek Skoneczny, str. 266. « Ludzie, cytaty (Publikacja: 17-09-2007 )
Elżbieta Binswanger-Stefańska Dziennikarka i tłumaczka. W Polsce publikowała m.in. w Przekroju, Gazecie Wyborczej, Dzienniku Polskim, National Geographic i Odrze. Przez ok. 30 lat mieszkała w Zurichu, następnie w Sztokholmie, obecnie w Krakowie. Liczba tekstów na portalu: 56 Pokaż inne teksty autora Liczba tłumaczeń: 5 Pokaż tłumaczenia autora Najnowszy tekst autora: Odyseja nadziei i smutku | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5557 |
|