|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Oium ludu rzymskiego [1] Autor tekstu: Jarosław Błotny
Obudziło
mnie bolesne pulsowanie w barku, które ustąpiło dopiero, gdy przewróciłem się na
wznak. Leżałem w tej pozycji jakiś czas, aż poczułem stopniową ulgę. Ból
ustępował, pozostawiając po sobie tylko mrowienie w prawej dłoni i kiedy byłem
już w stanie poruszyć palcami, otworzyłem oczy. Ilda
siedziała w przeciwległym rogu komnaty twarzą do paleniska. Rozczesywała włosy,
przyglądając się płomieniom, które buzowały wśród wilgotnych, brzozowych
bierwion. Miała nagie plecy, odsłonięte tak nisko, że prawie widziałem jej
pośladki.
— Znowu tam
byłeś — powiedziała nie odwracając się.
Usiadłem na
łóżku.
— Mówiłem
coś przez sen?
Spięła włosy w kok kilkoma szpilami, zasznurowała lnianą suknię i podeszła do łóżka, siadając
ostrożnie na jego skraju. Spoglądała na mnie długo i uważnie. Jej brązowe oczy
lśniły.
— Wołałeś
go.
Niniejszy tekst jest fragmentem książki Wergeld królów, która jest I tomem cyklu Oium ludu rzymskiego
Wyobraźcie sobie miasto Rzym z wodociągami i kanalizacją, miejskim transportem konnym i mostami na żelaznych przęsłach. Wyobraźcie sobie legiony rzymskie wyposażone w lunety, kompasy i broń palną, wyruszające na podbój sąsiednich krain. Wyobraźcie sobie niewzruszone Imperium, którego dotychczasowy, oligarchiczny system społeczny został nagle zakwestionowany. Oto narodziny Nowego Porządku, który wyznaczają, niczym kamienie milowe: przedsiębiorczość, postęp techniczny i wolność osobista. Oto świat, któremu już nie zagraża upadek, albowiem jego władcami nie będą ci, których znamy z podręczników historii. Oto epoka, w której umierają stare i rodzą się nowe prądy umysłowe, zaś religie, które szykowały się do opanowania milionów umysłów, dzielą losy dawno zapomnianych, wymarłych kultów. Oto Cesarstwo Rzymskie u progu intelektualnej, społecznej i technologicznej rewolucji. Jej wynikiem będzie pierwsze w dziejach świata kapitalistyczne Imperium.
|
— Kogo? -
przetarłem twarz dłońmi.
— Mojego
brata.
Wstałem i umyłem się w drewnianej misce, rozchlapując wodę na podłogę. Przegryzłem plaster
rzepy, żeby wyczyścić zęby i odświeżyć oddech. Przyczesałem włosy i przystrzygłem brodę. Ilda podała mi ciepłe, germańskie spodnie i wełnianą tunikę z długimi rękawami oraz wsunęła na mały palec prawej dłoni złoty pierścień z podobizną cezara. Cierpliwie czekała, aż nałożę buty, po czym otworzyła drzwi i przeszliśmy do tablinum. Pobieżnie
rzuciłem okiem na porozrzucane dokumenty, które leżały na stole w takim samym
nieładzie, w jakim je zostawiłem poprzedniego wieczora, gdy zniknąłem za
drzwiami sypialni. Usiedliśmy z Ildą za stołem w rozświetlonym pochodniami
triclinum, gdzie służba właśnie
kończyła przygotowywać śniadanie.
— Ciągle za
zimno, żeby jeść na dworze — powiedziała.
Pogoda, jak
zwykle w tych stronach, była zmienna. Zima, choć łagodna, nie zamierzała
ustąpić, a ociągająca się, kapryśna wiosna, przynosiła raz południowe ciepło, a raz podmuchy chłodu z północy. Wysoko w górach, na trawiastych szczytach tej
części Karpat, ciągle jeszcze leżał śnieg.
Śniadanie
składało się z przaśnego chleba i źródlanej wody. Było skromne, bo obiecałem
Ildzie, że wezmę udział w pogrzebie jej ojca. Zgodnie z tradycją Asdingowie
pościli w dniu kremacji. Nie miałem zamiaru zachowywać się jak przesądny
barbarzyńca, ale wergeld, jaki na mnie nałożono, wymagał minimum szacunku dla
Ildy i obyczajów jej przodków. Prawda o mnie i Ildzie wyglądała tak, że
zrobiłbym to dla niej i bez wergeldu.
Kremacja
miała się odbyć w samo południe, na cmentarzysku, położonym w pobliżu osady
Asdingów. Osadę zamieszkiwali ci, którym swego czasu w zamian za obietnicę
wiernej służby cezarowi, pozwolono zachować wolność. Teraz, po latach, zgodnie z edyktem tego samego cezara, wczorajsi wrogowie dołączyli do reszty pełnoprawnych
rzymskich obywateli. Ciągle mówili swoim językiem i samodzielnie wybierali
przywódców, lecz to co najważniejsze, czyli podatki, płacili już Rzymowi. W zamian Rzym obdarował ich wyłącznością na dostawy żywności dla wojska oraz
przywilejami handlowymi w kontaktach z Barbaricum. Jak wszystkim pozostałym
obywatelom zapewnił również bezpieczeństwo i udział w prowincjonalnych rządach.
Za moim wstawiennictwem Asdingom pozwolono nawet z powrotem zapuścić długie
włosy.
Ilda
przyglądała mi się z ukosa.
— Dostaniesz
wiadomość — powiedziała w pewnej chwili.
— Wiadomość?
— Jesz
obiema rękami naraz — wyjaśniła.
Uśmiechnąłem
się niewyraźnie.
— To jakaś
wróżba?
— Naprawdę
chcesz jechać ze mną? — zapytała.
— Gdybym był
Asdingiem, pojechałbym?
— Musiałbyś.
Skończyłem
jeść śniadanie. Założyliśmy z Ildą płaszcze i wyszliśmy przed pretorium. W nocy
musiał padać deszcz, bo dachy budynków były mokre. Maksimo, mój
magister officiorum, okutany w wełnianą penulę, czekał na brukowanym dziedzińcu, trzymając za wodze dwa
osiodłane konie. Służba przyniosła pas z samopałem, ale nie przyjąłem go.
Zaniepokojony Maksimo podszedł bliżej — wczoraj wieczorem poinformowałem go, że
nie wezmę eskorty, a teraz odmówiłem przyjęcia broni — z jego kwadratowej twarzy
wszystko można było wyczytać. Spoglądał na mnie spode łba, jakby chciał mnie
złajać.
— On był
ojcem Ildy — powiedziałem, starannie oddzielając słowa. — Ilda jest moją żoną.
Jej dzieci adoptowałem. Szacunek nakazuje, abym pożegnał sędziego, który nałożył
na mnie wergeld.
Milczał,
obrażony do żywego.
— I nie waż
się kogokolwiek za mną wysyłać — ostrzegłem go.
Gdzieś w głębi obozu legionowego odezwały się trąbki sygnałowe. To ostatnia zmiana nocnej
straży kończyła swoją służbę. Dosiadłem konia, zaczekałem, aż Ilda zrobi to samo i powoli wyjechaliśmy na przestronny dziedziniec kwestury. Panowały tam jeszcze
spokój i cisza, a pośrodku obozowego forum czuwał, niczym wartownik, spiżowy
posąg cezara. Krótkim odcinkiem wyłożonej kamiennymi płytami
via pretoria dotarliśmy do
przecinającej ją via principalis,
wzdłuż której stały murowane kwatery trybunów i skierowaliśmy się do bramy
południowej, gdzie właśnie trwała zmiana warty. Rozprowadzający centurion oddał
mi honory i rozkazał otworzyć bramę. Za ciężkimi wierzejami ujrzeliśmy brukowaną
drogę, prowadzącą ku niewysokim wzgórzom, które porastały bukowe i świerkowe
lasy. Ruszyliśmy obok siebie, Ilda i ja, zajmując całą szerokość gościńca.
Jak zwykle o poranku kilkakrotnie musieliśmy ustąpić miejsca kupieckim wozom zmierzającym do
obozu, po czym skręciliśmy w boczną, piaszczystą drogę. Wspinała się ostrymi
zakosami przez ciemny, wilgotny, świerkowy bór, od którego wiało przejmującym
chłodem. Spomiędzy drzew dobiegały nawoływania ptaków.
— Sójki
wypatrują wiosny — powiedziała Ilda.
Wydostaliśmy
się na całkowicie pozbawiony drzew — efekt wichury sprzed kilku lat — szczyt
kopulastego wzgórza. Roztaczał się stamtąd widok na obóz i rozrastający się
wokół niego zalążek rzymskiego miasta, które wzięło swój początek z położonych
za murami obozu tymczasowych kwater, zamieszkanych przez obsługujących wojsko
kupców i rzemieślników.
Przez chwilę
przyglądałem się w milczeniu miejscu, które każdej zimy zamieniało się w mój
dom. Na mapach oznaczone było jako Vandalia. Trwało na położonym poniżej nas
rozległym trawiastym płaskowyżu, niczym zrzucona z niebios foremna i nienaruszalna struktura, przemyślana i dostojna, widomy znak obecności Rzymian,
ich gwałtownie rozrastającego się Imperium. Nad obozem unosiła się niebieskawa
chmura dymu z pieców i palenisk, wyraźnie odcinająca się od mlecznych, porannych
mgieł pogórza. Udało mi się wyłowić z ciszy pobrzękiwanie metalu dochodzące z obozowych warsztatów.
Zjechaliśmy w dolinę, której środkiem płynął jeden z dopływów Tisii, rzeki biorącej swój
początek w Karpatach i zmierzającej na południe, ku Danubiusowi, wyznaczającemu
do niedawna północną granicę rzymskiej państwowości. Rzeka Tisia, niczym
naturalna oś wodna dzieliła na dwie połowy — wschodnią i zachodnią — Sarmację,
nową rzymską prowincję powstałą po wieloletnich, krwawych wojnach, toczonych z zawziętością nieznaną od pokoleń. Ta najnowsza zdobycz terytorialna, wciśnięta
między podbite dużo wcześniej Pannonię i Dację, górzysta na północy i stepowa na
południu, była przedmiotem dumy senatu i ludu rzymskiego. Oto bowiem znowu, po
stu latach, zupełnie jak za czasów boskiego Trajana, nienasycone Imperium
sięgało po każdą, nie podporządkowaną mu dotąd piędź ziemi. Rzymskie legiony
znów przekraczały graniczny limes, by podbijać i przywłaszczać. Znów
rozkoszowano się zdobytym zbożem, złotem, futrami oraz rudami żelaza. No i niewolnikami, rzecz jasna, tym najwspanialszym darem Barbaricum, owym mówiącym
narzędziem, bez którego żadne inne bogactwo nie mogłoby cieszyć oczu wolnych
ludzi.
Wąska z początku dolina rozszerzyła się po przejechaniu kilku mil. Na jej łagodnych
zboczach pojawiły się zaorane pola, przygotowane pod wiosenne uprawy, a na
łąkach, podchodzących do samego brzegu rzeki, pasły się stada owiec i pojedyncze
sztuki bydła. Dostrzegliśmy pierwszych mieszkańców doliny. Mężczyźni nosili
długie spodnie i przepasane koszule, a kobiety suknie spięte na ramionach
fibulami. Kilkoro bosych dzieci wybiegło nam naprzeciw i towarzyszyło w wędrówce, trzymając się z dala od wierzchowców. Na południowym, łagodnie
pochylonym zboczu doliny ujrzeliśmy wieś, złożoną z kilkudziesięciu chat i zabudowań gospodarczych. Wiedziałem, że podobne osady znajdują się także dalej, w głębi doliny, za zakrętem rzeki, a w dorzeczu górnej Tisii można było znaleźć
jeszcze kilkanaście takich skupisk osadniczych. Niespełna sto lat temu
mieszkańcy tych wsi zajmowali ziemie po północnej stronie Karpat, ale
nacisk Gotów z jednej strony i nęcąca bliskość rzymskich granic z drugiej,
kazały im przekroczyć góry w poszukiwaniu bezpieczeństwa i dostatku. Traf
chciał, że nie znaleźli ani jednego, ani drugiego. Wojny z Rzymem i wrogimi
ludami pogranicza osłabiły ich potęgę, a ostateczny cios zadany podczas
Expeditio Germanica Tertia sprowadził
ich liczebność do połowy stanu sprzed podjęcia migracji. Dopiero wtedy, z przetrąconym kręgosłupem, osłabieni i upokorzeni, znaleźli to, czego szukali.
Żaden z ich wojowniczych wodzów sprzed kilkudziesięciu lat nie przypuszczałby,
że to, czego najbardziej się obawiali, czyli rzymska niewola, przyniesie im to,
czego najbardziej pragnęli — pokój i dobrobyt, a tym samym kres wędrówki
szlachetnego ludu Długowłosych.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 06-01-2011 )
Jarosław BłotnyUr. 1964, absolwent dziennikarstwa UAM w Poznaniu (pracy w zawodzie nigdy nie podjął), studia podyplomowe z marketingu oraz organizacji i zarządzania. Pracował jako asystent na jednej z poznańskich wyższych uczelni, a później jako rzecznik prasowy oraz szef marketingu i public relations w dużej firmie z branży energetycznej. Obecnie zarządza jedną z jej spółek zależnych. Debiutował w 1986 roku na łamach almanachu młodej poezji wielkopolskiej „Przedpole”. Powrócił do pisania, gdy stwierdził, że z trudem znajduje w księgarniach światy, o których chciałby czytać. W efekcie w 2006 roku opublikował dobrze przyjętą powieść science – fiction pt. „Plan wymierania”. Strona www autora
| Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 808 |
|