|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Oium ludu rzymskiego [3] Autor tekstu: Jarosław Błotny
— Chcę
odwiedzić najdalsze zakątki Imperium. Pragnę przyjrzeć się, jak układasz
stosunki z pokonanymi barbarzyńcami. Byłoby niezwykle interesujące zorientować
się, w jaki sposób wykorzystują nadane im przywileje.
— Płacą
regularnie podatki, cezarze, a to już oznacza, że zasługują na to, co otrzymali w darze. Kommodus
zmierzył mnie przeciągłym spojrzeniem i skinął na Sereniusza Sammonika, który
przysłuchiwał się naszej rozmowie.
— Dziękuję,
medyku. Przyślij tu Agenora.
Sammonik
spakował swoje narzędzia i opatrunki, po czym wyszedł. Agenor pojawił się
niebawem, trzymając coś w dłoniach. Jego oczy, niczym oczy wiernego psa,
spoczęły na Kommodusie.
— Pokaż mu
to, Agenorze — rzekł cezar, wskazując mnie ruchem głowy.
Grek
przysunął trójnożny, składany stolik i postawił na nim przyniesiony szklany
pojemnik, wypełniony cieczą, jakby zagęszczoną wodą, na powierzchni której
unosił się niewielki, podłużny kawałek drewna z przymocowaną doń poprzecznie,
metalową igłą. Agenor zdjął szklane wieczko i kilkakrotnie zakręcił drewienkiem, w prawo i w lewo. Podłużny wskaźnik za każdym razem wracał do swojego
pierwotnego położenia.
— Wiesz co
to jest? — zapytał mnie cezar.
— Nie.
— Każdy z nas chciałby mieć coś takiego w głowie. Coś, co zawsze wskazywałoby ten sam
kierunek. Coś stałego i pewnego. Otóż, to urządzenie, bez względu na to czy pada
deszcz, czy świeci słońce, zawsze wskazuje tę samą stronę świata. Ponoć drzemie w nim dokładnie ta sama siła, tak przynajmniej twierdzi Agenor, która tkwi w żółtych kamieniach, zwanych electrum,
sprowadzanych znad Oceanu Sarmackiego. Pewnie znasz je, bo Flawiusz Barbio z Akwilei twierdzi, że jesteś jednym z jego największych dostawców.
— Barbio
mówi prawdę, cezarze.
— Jeszcze w tym roku wytworzymy tyle tych urządzeń, że sprezentujemy je każdemu
centurionowi...
A więc
jednak wojna, pomyślałem.
-...oraz
wyposażymy w nie wszystkie nasze okręty. Wyobrażasz sobie armię, która zmierza
we właściwym kierunku i flotę, która płynie do właściwego portu, bez względu na
to, czy widać gwiazdy na niebie, czy ich nie widać?
— To
niezwykły wynalazek, cezarze.
— Powstał
dzięki Antoniuszowi Agenorowi, człowiekowi, który robi wszystko, żeby tylko
zadośćuczynić rojeniom swojego cezara.
Zerknąłem na
Agenora.
— Trajan
miał na swoje usługi Apollodora z Damaszku, a ja mam Agenora z Antiochii -
ciągnął cezar. — Śmiem twierdzić, że mój Grek jest po stokroć cenniejszy.
Antoniusz
Agenor stał jak posąg i nic nie mówił.
— Agenorze -
odezwał się cezar. — Przynieś moje ostatnie pismo do namiestnika Sarmacji.
Do mnie?
zdziwiłem się w myślach. Siwowłosy Grek zniknął za drzwiami komnaty, by po
chwili wrócić z pudełkiem wypełnionym rulonami korespondencji. Wyciągnął jeden z nich, przyjrzał mu się i podał mi go, uśmiechając się sam do siebie. Przez
chwilę nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Zobaczyłem ten sam list, o tej samej
treści, skreślony tymi samymi, zgrabnymi literami… List cezara, wzywający mnie
do Dacji… Jakbym cofnął się w czasie — znalazłem się w wiosce Asdingów, podczas
pogrzebu ojca Ildy...
Usłyszałem
śmiech cezara.
— Ależ nie,
namiestniku! To nie jest oryginał! Nikt nie grzebał w twoich rzeczach. Ale nie
jest to też zwykła kopia. Możemy wytworzyć dowolną ilość pism o tej samej
treści. Możemy wydać ten sam rozkaz na piśmie, w tej samej chwili, w dowolnej
ilości egzemplarzy. A najciekawsze, że ja, autor tego pisma, mogę nie mieć w nim
żadnego udziału, za wyjątkiem wydania polecenia jego przygotowania. Składam
tylko podpis pod pieczęcią i to wszystko. Tak, tak, oczywiście, wiem, o czym
myślisz. Zapewniam cię, że fałszerstwo jest niemożliwe. Urządzenie, które
odciska litery tak zdumiewająco podobne do moich własnych, jest za każdym razem
starannie zabezpieczane i nikt niepowołany nie ma do niego dostępu. Prefekt
mojej kancelarii odpowiada za nie głową.
Oniemiałem.
Urządzenie odciskające litery? Pismo, które nie musi wyjść spod ręki
piszącego? To dlatego odwołano z prowincji skrybów przepisujących pracowicie
"Acta Publica" i zaczęto dostarczać
je wprost z Rzymu?
Oczami
wyobraźni zobaczyłem pierwszy akapit „Wojny galijskiej" Juliusza Cezara
odciśnięty w nieskończonej ilości egzemplarzy...
Gallia est omnis divisa in partes tres...
Galia dzieli się na trzy części… A zaraz obok… „Od założenia Miasta" Liwiusza...
„Dziesięć ksiąg o nauce" Warrona… „O naturze wszechrzeczy" Lukrecjusza...
„Dialogi" Seneki… „Dzieje" Tacyta… „Mechanika" Herona… „Ciało człowieka"
Sammonika… Tysiące tomów, stojące
równo na półkach, niczym doborowe centurie legionistów.
— Biblioteka w każdym mieście? — wyszeptałem drżącym głosem.
— Co to, to
nie! — zaoponował Kommodus Antoninus. — Nie tak szybko. Jak mawiali nasi
przodkowie: „Litera uczy, ale litera też szkodzi". Tysiąc ksiąg może być gorszą
bronią niż tysiąc sztyletów. Słowa mogą zabijać równie dobrze jak naostrzone
miecze. Nie wierzysz? Agenorze, przynieś „Krytykę naszej historii"!
Antoniusz
Agenor posłusznie znów zniknął za drzwiami. Tym razem przez dłuższy czas
staliśmy sami, naprzeciwko siebie: cezar i ja, namiestnik jednej z jego
prowincji. On spoglądał na mnie, a ja spoglądałem na niego. Nie odzywaliśmy się
do siebie. Kiedy Agenor wreszcie wrócił, cezar przejął od niego księgę w drewnianej oprawie, długo wertował strony, mrucząc coś niezrozumiale, aż
wreszcie znalazł to, czego szukał, podał mi i polecił:
— Czytaj.
Zacząłem
bezgłośnie czytać:
Oto
znamiona naszych czasów — wszystko, co stworzyli ludzie, ulega przekształceniom
niczym glina w rękach garncarza, a wszystko, co boskie jest odzierane ze znamion
świętości. Nagle oglądamy swoje
życie takim, jakie ono jest w rzeczywistości, a nie takim, jakie powstaje w naszych wyobrażeniach. Potrzebujemy milionów rąk do pracy, nieprzebranych
zasobów ziemi, złota, drewna i żelaza, a nade wszystko — ust, które to wszystko
pochłoną, wnętrzności, które to przetrawią i pękatych, brzęczących trzosów,
które za to wszystko zapłacą. Dręcząca potrzeba ustawicznego poszukiwania
miejsc, gdzie możemy spieniężyć uformowane w skarb nawet najsmrodliwsze łajno,
gna nas od krańca do krańca ziemi, oraz od oceanu do oceanu. Musimy się wszędzie
pojawić, obwąchać każdy kąt, ustanowić swoje panowanie, a następnie rozejrzeć
się za nową ofiarą. Mówimy wszystkim,
jak mają myśleć, co produkować i spożywać. Przekonujemy całe narody, aby
uznały wykreowaną przez nas rzeczywistość za własną, jeśli nie chcą zostać
unicestwione. Zmuszamy je, aby wprowadziły u siebie nowe prawo i obyczaje, co
oznacza, że muszą one stać się
r z y m s k i e. Innymi słowy, stwarzamy nowy, własny świat na obraz i podobieństwo swoje, zastępujemy bogów i boginie, uśmiercamy dotychczasową
filozofii i etykę, kreujemy od podstaw samych siebie w nieuporządkowanym,
chaotycznym, jednoczesnym akcie stworzenia i przemiany...
— Wystarczy,
namiestniku.
Czułem jak
zlewa mnie zimny pot. Chciałem oddać księgę cezarowi, ale on jej nie przyjął i powiedział:
— To dla
ciebie, zatrzymaj ją, mam kilka innych egzemplarzy. Niby nic takiego, prawda?
Niby tylko słowa? Niby zwykły opis rzeczywistości? I na dodatek można by się w tym wszystkim doszukiwać jakiejś pochwały naszego sposobu życia. Ale co się
stanie, jeśli przeczyta to ktoś, komu ta nasza rzeczywistość nie odpowiada?
Jeśli pod wpływem tego, co przeczyta, zacznie myśleć na opak? Jeśli zacznie o tym rozpowiadać gdzieś na krańcach Imperium, dajmy na to… w Sarmacji? Albo, co
gorsza, w samym Rzymie? Co wtedy, namiestniku? Czujesz jaką siłę oddziaływania
mogą mieć takie słowa? One mogą służyć wszystkim, zarówno naszym przyjaciołom,
jak i naszym wrogom. Mogą być tarczą i mieczem jednocześnie. Dlatego zanim
pozwolę, by ktokolwiek mógł odciskać księgi, gdzie tylko zechce i kiedy tylko
zechce, bardzo głęboko się nad tym zastanowię. Bardzo głęboko. Bo akurat teraz
nie potrzeba mi tumultu w senacie i zgiełku na ulicach rzymskich miast.
Przypomniałem sobie jak kilka lat temu wyprowadził na ulice Rzymu pretorianów,
by rozprawić się z plebsem, domagającym się darmowego zboża i trzydziestodniowych igrzysk, mających uczcić koniec wojny z Partami. Zgiełk na
ulicach to nie było coś takiego, co by go mogło wystraszyć. Więc o co mu
chodziło?
— Ideą
twojego panowania była jak dotąd walka z ciszą — zwróciłem nieśmiało uwagę. -
Sam to tak kiedyś nazwałeś, cezarze.
Spojrzał na
mnie z uznaniem.
— W ciszy
tym bardziej donośnie zabrzmi moje wezwanie do nieskrępowanego wyrażania myśli -
odrzekł.
— Pod
warunkiem, że nie zabraknie odważnych do zabrania głosu.
— Moja w tym
głowa, by właśnie tak się stało. Po to przyjęliśmy zasadę, że karać będziemy
tylko za czyny, a nie za to, co kto myśli.
— Kto jest
autorem „Krytyki naszej historii"? — zapytałem po chwili zastanowienia.
— Kasjusz
Dion, prefekt mojej kancelarii.
Zrobiłem
wielkie oczy.
— Tak, tak -
cezar roześmiał się, machnąwszy ręką. — Panuję już przeszło czterdzieści lat i zdążyłem się pewnych rzeczy nauczyć. Kasjusz, gdyby go zapytać, pewnie
przysiągłby, że gotów jest się za mnie dać pokrajać, ale wiem też z doświadczenia, że gdyby kiedyś przyszło mu do głowy coś dziwnego, to lepiej mieć
go po swojej stronie. Jesteś głodny, Lentiwiuszu Katello?
— Nie,
cezarze.
— Ale pewnie
zastanawiasz się, dlaczego zanudzam cię tymi wszystkimi opowieściami?
Spojrzałem
głęboko w oczy Kommodusa. Były zapadnięte i podkrążone. Albo niedawno wyszedł z zapaści, albo były to objawy jakiejś innej choroby.
— Dawno nie
byłem aż tak podekscytowany, cezarze.
Kommodus
roześmiał się głucho.
— Bez
zbytniego wysiłku podtrzymam cię w tym stanie ducha jeszcze przez najbliższe
tygodnie. No, to jak, zjesz ze mną kolację, czy wzgardzisz suszoną rybą i kobylim mlekiem?
(...)
(...) Kommodus
wstał zza stołu, dał znak ręką Papinianowi, że jeszcze wróci, po czym podążył ku
drzwiom prowadzącym do prywatnej części rezydencji. Pośpieszyłem za nim wąską,
krętą klatką schodową, która zaprowadziła nas na piętro. Znajdował się tam
obszerny taras, na którym latem jadano posiłki. Roztaczał się z niego widok na
leniwe wody Danubiusu i przeciwległy brzeg rzeki. Teraz wszystko ginęło w zapadającym zmroku. Stanęliśmy obok siebie przy kamiennej balustradzie. Chłodny,
jesienny wiatr kołysał koronami pobliskich drzew. Gdzieś za naszymi plecami
rozbrzmiewały cichnące odgłosy miasta, szykującego się do nocnego odpoczynku.
1 2 3 4 5 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 06-01-2011 )
Jarosław BłotnyUr. 1964, absolwent dziennikarstwa UAM w Poznaniu (pracy w zawodzie nigdy nie podjął), studia podyplomowe z marketingu oraz organizacji i zarządzania. Pracował jako asystent na jednej z poznańskich wyższych uczelni, a później jako rzecznik prasowy oraz szef marketingu i public relations w dużej firmie z branży energetycznej. Obecnie zarządza jedną z jej spółek zależnych. Debiutował w 1986 roku na łamach almanachu młodej poezji wielkopolskiej „Przedpole”. Powrócił do pisania, gdy stwierdził, że z trudem znajduje w księgarniach światy, o których chciałby czytać. W efekcie w 2006 roku opublikował dobrze przyjętą powieść science – fiction pt. „Plan wymierania”. Strona www autora
| Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 808 |
|