|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Holandia według Iana Burumy [1] Autor tekstu: Piotr Napierała
Polecam książkę Iana Burumy: „Śmierć w Amsterdamie. Zabójstwo Theo van
Gogha i granice tolerancji" — Murder in Amsterdam: The Death of Theo Van
Gogh and the Limits of Tolerance (2006), nie tylko jako źródło informacji o problemach z islamistami w Holandii, ale także jako arcyciekawą współczesną
panoramę historycznych i społecznych partii i postaw w tym wspaniałym kraju,
będącym wzorem dla wszystkich prawdziwych liberałów. Ian Buruma (ur. 1951),
syn Holendra i Angielki, urodzony w Hadze, jeden z najbardziej cenionych
intelektualistów europejskich, jest sinologiem i japonistą, a pod względem światopoglądowym
liberałem, za co cenię go szczególnie, choć wydaje mi się on nieco zbyt miękki
wobec problemu multikulturalizmu (rozumianego jako styl polityki). Dał się np.
nabrać dziwacznemu fundamentaliście udającemu oświeconego muzułmanina
Tariqowi Ramadanowi (projekt euro islam), mimo, iż jak zauważył choćby
Walter Laqueur, Ramadan uzyskał zakaz wystawiania sztuki Voltaire’a
„Mahomet czyli fanatyzm" w Genewie, mało to oświeceniowe...
Zgadzam
się z nim jednak, w tym, że liberalne społeczeństwa zachodnie mają dużą
zdolność absorbowania nawet nieliberalnych praktyk kulturowych. Podobnie
zresztą myślał jeden z hiszpańskich naukowców, który stroskanym katolom (w
tym Terlikowskiemu) wieszczył klęskę islamu w starciu z hiszpańskim
materialistycznym społeczeństwem (zon. „Bitwa o Madryt").
Wracając
jednak do książki Burumy. Zabójca Theo van Gogha, Mohammed Bouyeri,
sfrustrowany młodzian holenderski pochodzenia marokańskiego, zamierzał zabić
także somalijską apostatkę Ayaan Hirsi Ali, burmistrza Amsterdamu Joba Cohena
(człowieka świeckiego starającego się dogadać z muzułmanami), oraz
polityka Geerta Wildersa (Bouyeri błędnie uważał go za geja), potem zaś
chciał dać się zabić policji jako męczennik. Jednak postrzelono go i aresztowano (s. 11). Co ciekawe ofiary wcale nie należały do jakiegoś jednego
paktu, wbrew rojeniom Bouyeriego. Choćby Cohen uważany był przez van Gogha za
kolaboranta zdradzającego ideały holenderskie i europejskie, by przypodobać
się muzułmanom. Morderca nawoływał także do zniszczenia takich ludzi jak
inny polityk żydowskiego pochodzenia Jozua van Aartsen, lider prawicowej partii
VVD, przekonany o walce dwóch cywilizacji; zachodniej i islamskiej. Van
Aartesen uważa generalnie, że muzułmanie chcą zniszczyć holenderskie społeczeństwo
(prezentował tą opinią na łamach „NRC Handelsblad"). Nie jest to
bynajmniej pogląd odosobniony. Podobnie
uważał inny polityk VVD, minister finansów Gerrit Zalm, przyjaciel van Gogha, a także Matt Herben, lider założonej przez Pima Fortuyna populistyczne LPF,
który mówił o zastraszaniu rodowitych Holendrów przez islamistów — swoistą
V kolumnę w ramach społeczeństwa (s. 12).
Kiedy zginął van Gogh, zniszczono
kilka meczetów i kościołów, lecz opowieści eksponowane w TV o płonącym
kraju były przesadzone. Szkołę muzułmańską w Uden chciało podpalić -
jak się okazało kilku nastolatków spragnionych przygód, a nie jakiś gang
„krzyżowców". Symbolem klęski multikulturalizmu w Holandii było
niepodanie ręki minister ds. integracji Ricie Verdonk przez ortodoksyjnego
imama. Verdonk zaskoczona wybełkotała wtedy: „przecież wszyscy jesteśmy równi".
Religia nie lubi równości...
Van Gogh był barwną postacią holenderskiej
elity, elity kraju, określanego często jako „flegmatyczny" (przed tą
flegmatycznością Buruma uciekł w 1975 roku do UK). Van Gogh, lub po prostu
„Theo", nie cackał się muzułmanami, przezywając ich „kozjebcami",
dlatego jego zabójstwo w listopadzie 2004 roku wywołało niezwykłe dla
zadowolonego (satisfait) społeczeństwa holenderskiego komentarze — Buruma cytuje Heinego,
który kpił, że w dniu końca świata pojedzie do Holandii, gdzie wszystko
dociera 50 lat później (s. 17).
Co zrobił van Gogh, wszyscy wiedzą, razem z Ayaan Hirsi
Ali, nakręcił film „Posłuszeństwo" w którym przedstawił praktykę
przymusowego obrzezania kobiet w społeczeństwach islamskich oraz prześladowania
ich w inny sposób. Przedstawia w nim historię trzech kobiet, z których jedna
jest skazana na chłostę za romans, kolejna maltretowana jest przez męża poślubionego z woli rodziny, a trzecia ma być ukarana za urodzenie nieślubnego dziecka, którego
ojcem jest jej krewny — gwałcący ją brat ojca. Po ukazaniu się filmu zarówno
van Gogh, jak i Ayaan Hirsi Ali, spotkali się z groźbami śmierci,
prawdopodobnie ze strony fundamentalistów muzułmańskich. Reżyser
zbagatelizował je. Warto wiedzieć też, że był on także autorem książek
takich jak: Sla ik mijn
vrouw wel hard genoeg? (1996) — "Czy biję moją żonę
wystarczająco mocno" i Allah weet het beter (2003) — „Allach wie
najlepiej".
Buruma gani serię wzajemnych oskarżeń po śmierci
Theo. Jego współpracowników zaczęto nazywać handlarzami strachu, Hirsi Ali
zarzucano antagonizowanie muzułmanów, a Cohenowi brak współpracy z antyterrorystami. Buruma te oskarżenia wywodzi z holenderskiej cechy narodowej — stanu verongelijktheid, poczucia, że zostaliśmy skrzywdzeni, gdy coś pójdzie
nie tak i zachwieje holenderską wiarę w wyższość ich indywidualistycznego,
tolerancyjnego sposobu widzenia świata, jak to widać, kiedy przyciężcy
Niemcy, uparci Włosi czy krnąbrni Anglicy pokonają fantazyjnie grającą drużynę
futbolową Holandii (s. 21). Problemy z islamem są czasem odbierane jako koniec
pewnego fajnego świata swingującego liberalnego, wolnomyślicielsko-anarchizujacego.
obdarzonego kabaretowym poczuciem humoru Amsterdamu, co pcha np. pisarzy takich
jak Max Pam czy Harry Mulisch do snucia planów wyjazdowych. Buruma trochę
sobie z nich pokpiwa, choć przynajmniej moim zdaniem ich plany wyjazdowe są
lepiej uzasadnione niż jego plany z 1975 roku, przecież to fakt, że tęsknimy
my liberałowie za epoką Monty Pythona (nieco idealizowanej co prawda, w końcu
Dave Allen musiał wynieść się z kołtuńskiej Irlandii) , który ledwo już
dostrzegamy za parawanem poprawności politycznej, islamu i kreacjonizmu...
Holandia tradycyjnie była tolerancyjną na tle innych
państw, mekką Żydów uciekających przed iberyjskimi inkwizytorami (Amsterdam
zwali oni „Mokum" — czyli po prostu „miasto"), hugenotów, filozofów i innych prześladowanych. Potem Żydów wymordowali naziści (dopiero w latach
60. Zaczęto o tym otwarcie mówić), ale przyjechali gastarbeiterzy, a od 1972
roku Surinamczycy. Wielu z nich nawet dziś jest bezrobotnych, ale większość
radzi sobie dobrze, tak samo jak dobrze mówi po holendersku i dryfuje w stronę
klasy średniej. Nie najgorzej radzą sobie też Turcy (ci którzy nie tworzą
gangów), często będący zdolnymi sklepikarzami i restauratorami. Natomiast
problem największy mają władze z przybyszami z Maroka (gł. Berberowie), często
nieokrzesanymi wieśniakami mieszkającymi w „miastach talerzy", tj. rzędach
domów, którym łączność satelitarna zapewnia stały dostęp do ich dawnej
kultury (s. 26).
W 1992 roku izraelski samolot rozbił się w biednej dzielnicy
Amsterdamu, której domy były tak przepełnione, że nie sposób było doliczyć
się trupów nielegalnych imigrantów. Niektórzy z tych imigrantów
bezpardonowo atakują opresyjną kulturę z której się wywodzą. Czyni tak nie
tylko Hirsi Ali, ale i np. Irańczyk Afshin Ellian, krytyk reżymu szacha, który
stał się potem krytykiem multikulturalnej lewicy. Dla Elliana sprawa jest
prosta z jednej strony stoją zdobycze oświecenia, z drugiej atakujący je
islam i lewicowi nihiliści, zaślepieni antyamerykanizmem. Ellian żałuje że
islam nie miał swego Voltaire’a Nietzschego i uważa siebie, Hirsi Ali i Rushdiego za osoby mogące nimi być. Holendrów w ich masie postrzega jako mięczaków, kolaborujących z islamem jak ongiś z III
Rzeszą (s. 31). Zżyma się Ellian gdy nazywają go oświeceniowym
fundamentalistą, i słusznie wszak to oksymoron. Przed 11 września 2001 roku
jego głos był dość odosobniony, potem jednak coraz częściej mówiono o starciu oświecenia z islamem. Konserwatyści tacy jak Frits Bolkestein bronić
zaczęli zachodnich wartości Spinozy i Voltaire’a. Bolkestein już wcześniej
krytykował za mały odsiew przybywających do kraju imigrantów, i pomysł by
przyjąć Turcję do UE. Prawica zaczęła (z braku dostatecznej siły
chrześcijaństwa) bronić oświecenia, jako wartości jednocześnie
uniwersalnych i „naszych" — europejskich, podczas gdy lewica jak zwykle poparła
islam w imię multikulturalizmu, w ten sposób nowoczesna holenderska scena
polityczna spycha religiantyzm na lewo. Grupki lewicowców, rozczarowanych
multikulturalizmem dołączyły do prawicy (s. 35).
Niestety osądzając
konflikt z imperialnych salonów UK, Buruma sili się na obiektywizm za wszelką
cenę pisząc, że religia sama w sobie nie jest prawdziwym przeciwnikiem oświecenia.
Choć dostrzega, że rewolty lat 60. zawierały w sobie pewne aspekty
irracjonalne, pisze że tolerancja często oznaczała zwykłą obojętność
(zapomina, że obojętność to inna nazwa tolerancji „negatywnej", tj. nie
idealistycznej lecz praktycznej — „barokowej", moim zdaniem obojętność
na kolor skóry na przykład jest społeczną zaletą). Olivier Roy, francuski
uczony cytowany przez Burumę, uważa ten podział sceny politycznej przyszłości
między konserwatystów i liberałów z jednej strony, a multikulturalistów i islamistów z drugiej za trwały, ponieważ islam będzie wkrótce najważniejszą
europejską religią. Holandia jest poligonem doświadczalnym tych przemian,
jednocześnie jest to kraj, który wpisał tolerancję i inne ideały oświecenia
na listę cnót narodowych (s. 40).
Bardzo ciekawie pisze Buruma o regentach, czyli
patrycjuszach, którzy dominowali w życiu politycznym i społecznym Holandii i Zelandii XVII i XVIII wieku. Jako historyk czuję się tu zobligowany przypomnieć
kim oni byli.
Mieszkańcy Republiki Zjednoczonych Prowincji epoki
wczesnonowożytnej uważali się za ludzi wolnych mieszkających w wolnym państwie,
jednak władza w nich była faktycznie zmonopolizowana przed tzw. „regentów" — regenten. Byli to członkowie potężnych,
wzbogaconych na handlu, bądź produkcji (traffieken — manufaktury) rodów. Regenci zmonopolizowali już w XVII wieku władzę w organach poszczególnych miast, jako burmistrzowie, ławnicy,
syndycy itd. Tak pisał o nich w 1740 roku pewien Anglik od dawna zamieszkały w Republice:
"...Rządy mają
arystokratyczne, przeto nie należy rozumieć owej tak bardzo zachwalanej wolności
Niderlandczyków w znaczeniu powszechnym i absolutnym, lecz cum
grano salis. Burmistrzowie i senat stanowią władzę; jeśli wskutek czyjejś
śmierci otworzy się wakans, burmistrz poczytałby sobie za wielką obrazę,
gdyby jakiś rozdrażniony mieszczanin ośmielił się szemrać przeciwko
osadzeniu na tym stanowisku jednego z synów lub krewniaków onegoż burmistrza
[ 1 ]…".
1 2 3 4 Dalej..
Przypisy: [ 1 ] C.R. Boxer, Morskie
imperium Holandii 1600-1800, s. 54. « Recenzje i krytyki (Publikacja: 11-01-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8636 |
|