|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Niezapomniane oko Polifema. Opowiadanie dla licealistów [1] Autor tekstu: Jerzy Drewnowski
Przeżycia symbolizujące możliwą bolesną stratę, której uniknęliśmy tylko przez szczęśliwy zbieg okoliczności, głęboko zapadają w pamięć. Czynią to
zwłaszcza wtedy, gdy stały się symbolem naszych potrzeb szczególnie dla nas ważnych i po dziś dzień niebezpiecznie ze sobą skłóconych. Sprzyjają takiej
pamięci i czasy przełomów, podczas których to, co w życiu społecznym i kulturze cenimy najwyżej, ulega poważnemu zagrożeniu. Sposoby patrzenia w przeszłość
w takich czasach, niełatwych nie tylko dla emocji, ale i dla umysłu, zasługują bez wątpienia na zgrabny esej lub naukowy artykuł. Kto jednak odczuwa lęk o
te same lub pokrewne bliskie mu sprawy, odnajdzie i w przypłowiałym wspomnieniu prawdziwe barwy niegasnących konfliktów. Oczywiście, może się tu nasunąć
pytanie, czy są to na pewno wspomnienia autentyczne lub w jakim stopniu tej osoby, o której myślimy. Odpowiedź, że umysłowość narratora ma swoje
odpowiedniki w rzeczywistości, powinna wystarczyć. Tak czy inaczej, zacznijmy od samego początku.
Od dzieciństwa miałem wielkie trudności z pisaniem czy, jeśli kto woli, z ujmowaniem myśli w koherentny i przekonujący tekst. Każde wypracowanie szkolne
było dla mnie koszmarem. Jeśli mimo to uchodziłem za literacko utalentowanego, a moje prace pisemne były stawiane innym za wzór, to z dwóch prostych
przyczyn. Po pierwsze — pisząc z trudem wprost niewyobrażalnym i nie mając pamięci do faktów, pisałem teksty jak najkrótsze i skoncentrowane na tym, co w
przedstawianym zjawisku uznawałem za najbardziej instruktywne dla rozumienia danej rzeczy. Korzystałem przy tym z każdej okazji, by akcentować najsilniej
problematykę etyczno-społeczną, która już wtedy nurtowała mniej najgłębiej. Po drugie — jako od urodzenia skrajny esteta — dość wcześnie pojąłem, jak wiele
przez swoje nadmierne umiłowanie piękna mogę popsuć w życiu swoim lub cudzym. Strzegłem się więc piękna, jak mogłem, choć nie w każdej dziedzinie z
powodzeniem. Miłość do piękna tkwiącego w gramatyce, słowotwórstwie i dziejach słów traktowałem jako nie groźną.
Najszybciej — jakby samoczynnie — przyszła niechęć do wyszukanych narracji i opisów, które służą tylko same sobie, czyli demonstracji autorskiego kunsztu.
Broniąc tak siebie samego, jak i innych osób przed zawężającym myślowe horyzonty wybujałym estetyzmem nabierałem coraz silniejszej abominacji do wszelkiej
sztuki dla sztuki, w budownictwie, w sposobie mówienia, w literaturze. Najpotężniej owładnęła mną, a rosła w owym czasie dynamicznie, niechęć do każdej
pięknej, a ogłupiającej bzdury i dziecinady.
Niestety, czyhało tu owo wspomniane wyżej niebezpieczeństwo bolesnej straty, wynikającej z wewnętrznych konfliktów między niektórymi nieredukowalnymi
potrzebami mojej psyche. Konflikt zasadniczy — między pięknem a tym, co prawdziwe, roztropne, godziwe itd. — nie był tu jedynym. Niebezpieczne napięcie
tworzyła także koegzystencja mego młodzieńczego zapotrzebowania na instruktywną wiedzę o człowieku z pragnieniem zachowania sympatii ulubionych
nauczycieli. Nie mogłem przecież wykluczyć, że ich własna żądza rozumienia świata już mocno z upływem lat przygasła. Do takiej opinii skłaniała się i moja
matka, dość w tych sprawach spostrzegawcza. Niebezpieczeństwo było tym poważniejsze, że całą tę swoją etyczno-poznawczą nietolerancję łączyłem, już w
szkole podstawowej, ze skrajną podejrzliwością wobec wszystkiego, co modne i powszechnie szanowane. Być może, i w tym zakresie przejąłem wiele od mej
bojowo krytycznej matki, niepogodzonej z wąskim etosem polskich poziemiańskich inteligentów, wśród których przyszło jej żyć po zawarciu małżeństwa.
Tak czy inaczej, takie rzeczy, jak kościelne kazania czy czytania Pisma Świętego, budziły mój wstręt nie mniej dotkliwy niż powieścidła Sienkiewicza. Co
gorsza, nie do przyjęcia okazywało się też niejedno przesławne arcydzieło poezji, które wypadało znać. Wstyd dziś wyznać, ale podobną reakcję spowodowały i
pierwsze próby obcowania z Homerem. „Odyseja" należała w mojej szkole do lektur obowiązkowych.
A wzmagał tę nietolerancję zachwyt dla literatury, która, programowo nie dbając o piękno dla niego samego, imponuje drążeniem
ludzkiego świata w głąb przyczyn i skutków. I która, przedstawiając życiowe sytuacje, nie ogłupia oderwanym od realności kiczem, ponieważ czuje się
pobudzona i chce pobudzać do „falsyfikowalnego rozumienia społeczeństwa i ludzkiej psyche", jak nazywam tę rzecz dzisiaj. Posmakowawszy wnikliwości Gogola,
Czechowa, Tołstoja, Kuprina czy Zoli, jakżebym mógł mieć jeszcze ochotę na babskie klechdy, choćby najcudniejsze i najbardziej szacowne. Dość podobnie
myślała nie tylko matka, ale i spora część dwóch starszych pokoleń w domu. Konflikt takich priorytetów z pluralizmem programu szkolnego, znacznie bardziej
tolerancyjnego ze swej natury, mógł zaowocować, jako się rzekło, niezadowoleniem szkoły. Lecz najgorsze było to, że mógł zasmucić moją polonistkę, na
której życzliwości i sympatii zależało mi ogromnie. Bo i, cokolwiek ją ode mnie w ciekawości świata różni, to przecież najbardziej dzięki niej moja
przyrodzona mi naiwność i głupota zaczynają ustępować wnikliwości. Ona też przecież sprawiła, że moja etyczno-społeczna pasja, organizująca mój rozwój
umysłowy i czyniąca mnie nieczułym na rywalizację i ambicję bycia lepszym od kogoś, jest przeze mnie zaakceptowana jako coś normalnego i zrozumiałego.
Osoby, które znają mnie wyłącznie z czasów uniwersyteckich, powiedzą może, że zmyślam tutaj dosyć mocno. Pamiętają przecież, jak w
dwa lata później — uległszy miłości do gramatyki łacińskiej, a potem i greckiej — porzuciłem myśl o zgłębianiu marksizmu i teorii ewolucji, by przystąpić
do studiowania… filologii klasycznej. Pamiętają też, być może, że o Gogolu, Czechowie, Heinem czy Marksie rozprawiałem wówczas bardzo niewiele, a dumny
byłem z tego, że czytuję sobie do poduszki Homera po grecku. I nie słyszeli zapewne nigdy, bym wyrażał abominację do jego rozbójniczej etyki czy kręcił
nosem na jego infantylny obraz świata. A byłoby to zrozumiałe u kogoś, kto czytuje także Platona.
Lecz przecież mój konflikt między pięknem lub raczej między etycznym i poznawczym kiczem a potrzebnym do życia godziwego patrzeniem światu w twarz -
takiemu, jakim jest on rzeczywiście — istniał i fermentował w głębi. Pod powierzchnią najszczerszego zachwytu dla greckich i łacińskich arcydzieł
literatury, pod warstwami oczarowań etyczną szlachetnością kultury antycznej rodził się przykry niedookreślony niedosyt. Coraz żywsze stawało się
podejrzenie, że serwowane mi objaśnienia i samej ówczesnej kultury, i etyczno-umysłowej kultury w ogólności są niewybaczalnie ocenzurowane, nietknięte
namysłem nad jej społecznymi i psychologicznymi motorami. Mimo radości ze zdobywanych sprawności filologicznych miewałem coraz częściej poczucie, że
podlegam jakiejś udziecinniającej reedukacji ku myśleniu uproszczonemu i archaicznemu. Zauważałem, że, na przykład, rozprawiając w towarzystwie o
starożytnych Atenach czy Rzymie, czynię to w sposób coraz bardziej podobny do tego, jaki znam z konwersacji moich — rodzonych, ciotecznych i innych — babć
wyedukowanych na pensjach dla dobrze urodzonych panien.
Pominąwszy kilka pomysłów wywiedzionych z Arystotelesa, mój horyzont myślowy zawężał się niepokojąco, choćby w zestawieniu z tym, co w czasach szkolnych w
sprawach kultury uczył mnie rozumieć Czechow. Omal nie uwierzyłem, że kultura jest ze swej natury etycznie czysta, a etyka służy prawie wyłącznie etycznemu
życiu, tak jak filozofia — szerokim horyzontom umysłowym i mądrości. Że w rzeczywistości służą także ogłupianiu, uciskowi, wyzyskowi, demoralizacji,
eksterminacji i usprawiedliwianiu siebie z gnuśności, nie śmiałem już myśleć. O gospodarce starożytnych Rzymian i Greków nie uczono nas myśleć właściwie
wcale, przemiany społeczne w Rzymie, Atenach, w miastach jońskich jawiły się jakie dziecinnie proste, jakby nie istniało nic takiego, jak pełna
nieustannych wątpliwości historiografia rozumiejąca i myślenie dialektyczne. Na każdym kroku wrastało w umysł domniemanie, że myśli i słowa rodzą się tylko
z myśli i słów.
Cała reszta mego życia była przezwyciężaniem tych i im podobnych zawężeń, a towarzyszył temu myślowy bunt przeciw zbyt wysokiemu
cenieniu niekrytycznych miłośników kultury. I to jest chyba głównym powodem, dla którego moje niezapomniane szkolne przeżycie z „Odyseją" i „okiem
Polifema" stało się symboliczną antycypacją permanentnej kontynuacji mej ówczesnej postawy. Albo, po prostu — symbolicznym początkiem mych niekończących
się burzliwych zderzeń z niekrytycznym kultem kultury. Jeśli w dobrym towarzystwie uchodzę coraz bardziej za kłótnika, to z tej właśnie przyczyny. I chyba
tylko na tym polu.
Dotycząca „Odysei" "kartkówka", czyli wypracowanie klasowe na kartkach, pojedynczych lub podwójnych, zostało zapowiedziane na tydzień wcześniej. Egzemplarz
Homerowego dzieła w pięknym polskim przekładzie leżał w domu od dawna, a od tygodnia — na odpowiednim miejscu, wygodnym do czytania. Pozytywne emocje
łączące mnie wzajemnie z nauczycielką polskiego sprawiały, iż codziennie z najlepszymi intencjami brałem go do ręki. Niestety, naiwna treść odrzucała mnie
od czytania stanowczo i radykalnie — byłem już zbyt dużym chłopcem, zbyt napalonym na rozumienie świata, by angażować emocje w takie bajdy. Byłoby na pewno
inaczej, gdybym zabrał się do tej książki dwa lata wcześniej, jako dziecko. Dość, że w przeddzień kartkówki, z uczuciem bolesnego poczucia winy wobec
nauczycielki, postanowiłem nie zaglądać do „Odysei", i nie czytać jej w ogóle nigdy, a jutro — po raz pierwszy w życiu — ściągać" z bryka. Pomogła mi w tym
zachowana po przodkach pożółkła broszurowa ściągawka, wydana bodajże przez Zuckerkandla.
Zawierała proste streszczenie Odysei, łatwe do przestylizowania i wkomponowania w zadany temat. Zabieg taki okazał się jednak pracochłonny ponad wszelkie
spodziewanie. A stało się tak zapewne i z tego powodu, że postanowiłem skorzystać z okazji i ponawieszać parę zdechłych psów na Homerze. Jak łatwo zgadnąć,
chodziło mi o jego rycerski, czyli rozbójniczy i nieludzki system wartości. Zadanie było i ponętne, i, jak sądziłem, nietrudne: całkiem niedawno dotknięto
tego wątku w mojej obecności podczas bardzo pouczającej rozmowy o przestępcach i rodzajach ich etosu.
1 2 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 23-04-2015 )
Jerzy DrewnowskiUr.1941, historyk nauki i filozof, były pracownik PAN, Akademii Lessinga i Uniwersytetu Technicznego w Cottbus, kilkakrotny stypendysta Deutsche Forschungsgemeinschaft i Biblioteki Księcia Augusta w Wolfenbüttel. Współzałożyciel Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Pracował przez wiele lat, w Polsce i w Niemczech, nad edycją „Dzieł Wszystkich” Mikołaja Kopernika. Kopernikowi, jako uczonemu czynnemu politycznie, poświęcił pracę doktorską. W pracy habilitacyjnej zajął się moralną i społeczną samoświadomością uczonych polskich XIV i XV wieku. Od 1989 r. mieszka w Niemczech, wiele czasu spędzając w Polsce - w Jedlni Letnisku koło Radomia, gdzie wraz ze Stanisławem Matułą stworzył nieformalne miejsce spotkań ludzi duchowo niezależnych z kraju i zagranicy. Swoją obecną refleksję filozoficzną zalicza do „europejskiej filozofii wyzwolenia”. Nadaje jej formę esejów, wierszy i powiastek filozoficznych. Strona www autora
Liczba tekstów na portalu: 24 Pokaż inne teksty autora Poprzedni tekst autora: Bestialstwa człowieka a prywatyzacja rozumu | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9837 |
|