Kultura » Historia
Zapomniane dzieci – wywiad z Władysławem Grodeckim [2] Autor tekstu: Bartosz Bolesławski
Po brytyjsko-radzieckiej inwazji na Iran w
sierpniu 1941 r. północny Iran znalazł się pod okupacją sowiecką. W tym
czasie powstał obóz w Teheranie i dwa przejściowe w Ahwazie i Meszhedzie. Po
przybyciu do stolicy Iranu dzieci zakwaterowano w niedokończonej fabryce
broni i w namiotach. Często sypiały na gołej ziemi. Choć też przynoszono im
materace, lampy, zabawki i słodycze, to brakowało księży, pielęgniarek i
lekarzy. W zabójczym klimacie wybuchła epidemii tyfusu plamistego i duru
brzusznego. Każdego dnia umierało po ok. 15 osób. Z braku trumien grzebano
dzieci owinięte kocem. Brakowało miejsca na pochówek. Na nowym cmentarzu
przeznaczonym wyłącznie dla Polaków pochowano ok. 2000 zmarłych. A jednak
jak wspomina płk. Ross: „Byłoby nieprawdą twierdzić, że polscy uchodźcy w
Teheranie byli entuzjastycznie nastawieni do wyjazdu na południe.
Deportowani z własnych domów w Polsce i wożeni pod przymusem w różnych
kierunkach po ogromnych przestrzeniach europejskiej i azjatyckiej Rosji nie
mieli ochoty do dalszych podróży w nieznane, nawet w najlepszych warunkach".
Nie mieli ochoty wyjazdu na południe kraju, a tym bardziej za ocean.
Najwięcej chętnych było na wyjazd do Meksyku w nadziei na przekroczenie
granicy USA, gdzie mieli swych krewnych. Tymczasem dla ocalałych dzieci zaczęto
organizować w Iranie szkoły, ochronki i różne kursy. Największy ośrodek
powstał w Isfahanie. Decyzja o umieszczeniu dzieci w Isfahanie była
podyktowana naglącą potrzebą wywiezienia jak największej liczby sierot do
lepszych warunków klimatycznych i mieszkaniowych, by po przeżyciach w ZSRR
powróciły do zdrowia i nabrały sił. Początkowo było tu 250 dzieci, ale z
biegiem czasu znalazło się tu ok. 2500 osób. W latach 1942-1945 przewinęło
się przez ten ośrodek około 2000 dzieci. Niektóre mieszkały tu od początku
do końca istnienia obozu. Inne do wyjazdu do Afryki lub Nowej Zelandii.
Europejskie i amerykańskie siostry zakonne
przekazały Polakom sześć szkół i internaty, a szach wypożyczył wielką
pływalnię. Pomagał dzieciom ks. bp Józef Gawlina, saperzy Dywizji
Karpackiej, siostry nazaretanki i żołnierze alianccy, stacjonujący w Iranie.
Jaki był stosunek aliantów do
polskich sierot. Czy mógłby pan przybliżyć chwalebną działalność płk.
Aleksandra Rossa?
Gdy rządy USA i Wielkiej Brytanii w imię
przyjaznych stosunków z Rosją odmówiły polskim dzieciom gościny, pierwszym
krajem, który zezwolił im na przybycie, były Indie. Ich śladem podążyły
władze krajów Afryki Wschodniej, Meksyku i Nowej Zelandii.
Na początku XXI w. dowiadujemy się z mediów,
jakim problemem dla państwa polskiego jest przyjęcie kilku czy kilkunastu
rodzin ze Wschodu. Jakie więc musiały być problemy z przyjęciem wielu
tysięcy wygłodzonych, schorowanych i wynędzniałych, obcych dzieci w okresie
wojny? Jak wyglądało życie tubylców i młodych przybyszów z dalekiego i
zimnego Lechistanu? Życie obok wojny?
W trakcie moich wędrówek po świecie
odwiedziłem większość miejscowości gdzie znajdowały się obozy polskich
dzieci. Tam lub w innych krajach (w USA, Kanadzie, Meksyku, Argentynie,
Polsce) opowiadano mi, z jaką serdecznością przyjmowano polskie sieroty.
Dzieci bały się trudów podróży, kontaktów z ludźmi obcej kultury i religii,
a nawet jak w przypadku Afryki — dzikich zwierząt. Prawie zawsze były to
obawy zupełnie nieuzasadnione, prawie wszędzie przestraszone sieroty witano
polskim hymnem, przynoszono różne prezenty. W obozach robiono wszystko, by
dzieci czuły się dobrze, by niczego im nie brakowało. Były kaplice, gdzie
dzieci się modliły, place zabaw i szkoły, gdzie dzieci przygotowywano do
zawodu, normalnego życia i sprawowania władzy po powrocie do Polski po
wojnie. Najbardziej ulubione przez nie przedmioty w szkole to: język polski,
geografia i historia ojczysta! Uczono prawdziwej historii Polski, historii,
której dzieci nie musiały się wstydzić.
Ogromne zasługi w ratowaniu polskich sierot
miał angielski pułkownik Aleksander Ross, który urządził specjalny obóz dla
dzieci i roztoczył nad nimi staranną opiekę. Szczerze je pokochał. Według
jego raportu od marca do września 1942 r. z Rosji do Iranu wyjechało łącznie
75 003 wojskowych i 41 128 cywilów, w tym ok. 20 tys. dzieci. Ponadto przez
Meszhed wyjechało 2 694 osoby, głównie cywilów.
Niestety trzeba było wkrótce opuścić
gościnny Iran i ruszać na południe.
Jam Saheb Digvijay Sinhji — „dobry
maharadża" z Indii — zaopiekował się tysiącem polskich sierot. Czy dużo było
takich historii, że ktoś z odległego kraju, innej kultury pochylił się nad
losem polskich dzieci?
Przypadków niezwykłej gościnności i
serdeczności na tułaczym szlaku polskich dzieci było bardzo dużo. To
zaskakujące, że gościnność to cecha ludzi i narodów biednych. Często biedni
ludzie, choć sami niewiele mają, dzielą się z innymi. Europa jest bogata,
ale ludzie nie są szczęśliwi. W Azji i Afryce żyją ludzie biedni, ale bardzo
gościnni i szczęśliwi.
Znam ją nie tylko z opisów, sam tej
gościnności i serdeczności doświadczyłem, szczególnie ze strony muzułmanów i
ludzi Czarnego Lądu.
Nie ma na świecie kraju równie fascynującego
jak Indie. Już na początku w 1974 r., gdy pojawiła się pierwsza okazja,
udałem się nad Ganges! Byłem pod wielkim wrażeniem polskiego inżyniera
Maurycego Friedmana, współpracownika Gandhiego, który odwiedził mnie wówczas
w Bombaju. Zaś w bibliotece polskiej w Madrasie dowiedziałem się, że Indie
były pierwszym krajem, który przyjął kiedyś polskie dzieci… Poza przejściem
morskim z Rosji do Iranu było przejście lądowe do Indii. Konsulat RP w
Bombaju zaproponował władzom utworzenie obozu w Bandurze. Tam dzieci miały
odpoczywać i dochodzić do pełni sił. Jednak władze Indii odrzuciły ten
projekt .
W tej niełatwej sytuacji przyszła pomoc z
niespodziewanej strony. Maharadża Navagaru Jam Saheb Digvijay Sinhji — który
osobiście jako chłopiec poznał w Szwajcarii Ignacego Paderewskiego, a po
latach w Londynie Władysława Sikorskiego — zainteresował się historią
naszego kraju, szczerze polubił Polaków i przejął się tragicznym losem
polskich sierot. Zaproponował utworzenie własnym sumptem obozu w Balachadi i
to uczynił. Za jego przykładem poszło 25 maharadżów i innych dobroczyńców!
Polskie wojsko po pewnym czasie
opuściło Iran i ruszyło w szlak bojowy. Wtedy wielu nastolatków kłamało na
temat swojego wieku, aby tylko dostać się do armii. Co jednak z młodszymi
dziećmi, które nie mogły służyć w wojsku? Jakie były ich dalsze losy, kiedy
już opuściły przyjazny Iran?
Ten stan nie mógł trwać długo. Obawa, że w
razie zmian politycznych znowu mogły wrócić w ręce Sowietów napawała
niepokojem. Jeszcze w czerwcu 1942 r. rząd brytyjski z rządami swych kolonii
w Afryce Wschodniej i na konferencji gubernatorów w Nairobi zdecydował o
umieszczeniu Polaków w krajach Afryki Wschodniej, a polskie sieroty zgodził
się przyjąć rząd Indii.
Natomiast w tworzeniu armii gen. Władysława
Andersa ogromną rolę odegrał powstały w 1933 r. Konsulat w Bombaju. Wobec
skandalicznie ubogiego zaopatrzenia w żywność, odzież i sprzęt formowanych
polskich oddziałów i cywilów przez ZSRR zaistniała pilna potrzeba
przekazania im niezbędnego wyposażenia z magazynów armii brytyjskiej.
Nierzadkie bowiem były przypadki koczujących, wygłodzonych, obdartych i
brudnych dzieci.
Opieką nad polskimi dziećmi, które
zostały w ZSRR, zajmowała się także Hanka Ordonówna.
Polska kolonia w Bombaju uczyniła wszystko,
by losem ginących z głodu i chorób w azjatyckiej Rosji po zwolnieniu z
zsyłki zainteresować wpływowe koła Indii. Udało się! Poza pomocą
zorganizowaną przez Czerwony Krzyż, pomagał Polish Children's Fund (Fundusz
stworzony z inicjatywy konsulatu w Bombaju). Pomoc dzieciom niósł rząd
Indii, brytyjskie władze lokalne i dziesiątki bezimiennych ofiarodawców.
Pierwszy transport polskich dzieci drogą lądową do Meszhedu miał miejsce 13
marca 1942 r. Przy wsparciu Brytyjczyków i Hindusów pomoc organizował
konsulat RP w Bombaju.
Największym jednak osiągnięciem konsulatu
pod auspicjami PCK była organizacja ekspedycji z Indii z pomocą materialną.
Ciężarówki jechały z żywnością, lekarstwami, odzieżą, a wracały z dziećmi z
sierocińca w Aszhabadzie. Ekspedycją kierował Tadeusz Lisicki, a jedną z
opiekunek była Hanka Ordonówna. Eugeniuszowi i Kirze Banasińskiej udało się
stworzyć kilka obozów. Największy z nich znajdował się w Valivade, gdzie
umieszczono ok. 5 tys. uchodźców. Funkcję harcmistrza w tym obozie sprawował
tu legendarny ks. Zdzisław Peszkowski. Możliwość inwazji wojsk japońskich na
Indie, a także trudności z przyjęciem większej liczby dzieci przez kraje
Afryki Wschodniej stanowiły przeszkodę dla kolejnych transportów dzieci do
tego kraju. Dopiero zmieniła to interwencja brytyjskiego ministra spraw
zagranicznych Anthony’ego Edena.
Jak wiele z tych osób ocalałych
jeszcze żyje? Czy utrzymuje pan z nimi kontakty?
Znany polski współczesny podróżnik Wojtek
Dąbrowski powiedział kiedyś o mnie (zawsze z pisaniny innych można
dowiedzieć się coś o sobie!): „Grodecki to legenda i pierwszy Polak, który
przecierał szlaki innym, także mnie".
Miłe to stwierdzenie. Tak, to prawda, że
zaczynałem swe wędrówki po świecie, gdy nie było internetu, komórek, gdy
Polakowi trudno było o paszport, gdy były kłopoty z uzyskaniem wiz,
zdobyciem obcej koniecznej w podróży waluty, gdy nie było odpowiednich map,
przewodników, gdy za granicę Polski wyjeżdżali tylko sportowcy i politycy,
gdy byliśmy traktowani na Zachodzie jak trędowaci, gdy w szkołach nie uczono
żadnego języka przydatnego w podróży itd. W tamtych czasach samotna wyprawa
była prawdziwą szkoła przetrwania. Wierzyłem, że tam gdzie są ludzie, tam da
się przeżyć i to czego nauczyłem się w polskiej szkole, w domu, na ulicy to
musi wystarczyć i wystarczyło!
Gdy czyniłem przygotowania do pierwszej
wyprawy dookoła świata z lat 1992-1994 i zbierałem adresy różnych
organizacji międzynarodowych, instytucji polonijnych i zgromadzeń zakonnych,
mój serdeczny przyjaciel, salezjanin ks. Andrzej Policht (późniejszy
założyciel Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego w 1997 r.) przekazał mi
starannie przygotowany wykaz adresów wszystkich polskich misjonarzy tego
zgromadzenia na świecie. On pierwszy podał mi pomocną dłoń.
W wykazie adresów na pierwszym miejscu była
już wspomniana s. Walentyna Czernik, salezjanka w Lonavli koło Bombaju. Nim
do niej dotarłem, przeżyłem prawdziwy horror w czasie wędrówki przez Indie.
Z pięcioosobowego grona studentów, z którymi rozpoczynałem wyprawę, pozostał
tylko jeden. Inni, zawłaszczając samochód i kamerę video, w ogóle nie
wyjechali z Delhi. Zostałem z niewielką ilością pieniędzy (praktycznie
wystarczyło na przelot i kilkudniowy pobyt w Melbourne) bez biletu
powrotnego, bez biletu wyjazdowego i wizy do Nowej Zelandii, bez możliwości
podjęcia pracy, bez żadnego adresu kogoś, kto by zechciał pomóc. itd.
1 2 3 Dalej..
« Historia (Publikacja: 12-10-2017 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 10155 |