|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Kaplica Magellana [1] Autor tekstu: Maciej Psyk
Zdezelowany autobus krztusząc się i parskając, wolno, lecz jakby
niestrudzenie, wspinał się wąską dróżką po górskiej przełęczy. Upał
lejący się z równikowego nieba ogrzewał go niczym wielką metalową puszkę.
Brak klimatyzacji i temperatura wiekowego silnika dająca o sobie znać spod podłogi
dopełniały reszty — siedzący w środku ludzie z trudem wytrzymywali duchotę,
ratując się piciem ogromnych ilości wody mineralnej, kupionej na ostatnim
przystanku cywilizacji — w wiosce z której w ostatni etap podróży
wyruszyli przed godziną. — Już niedaleko! Za tą górą! — Krzyknął na cały autobus
kierowca, autochton wynajęty przez biuro podróży za sowitą zapłatą. Nic
dziwnego, prowincja Phata-Szun była najniebezpieczniejsza w całym tym
kraju gdzie nawet w stolicy diabeł mówi dobranoc. Separatyści czy — jak ich
nazywał tutejszy rząd — bandy terrorystyczne — od kilku lat prowadzili tu
regularną wojnę domową z oddziałami rządowymi, choć oficjalna
nomenklatura z uporem godnym lepszej sprawy nazywała to "napadami
kryminalistów w celu zdobycia broni".
Świeżo
mianowany profesor Pierre Calen, szef wyprawy archeologów francuskich myślał
tylko o tym, żeby zrobić tu swoją robotę ze swoimi ludźmi i wracać do Paryża
zanim jakiś obdartus z maczetą utnie komuś głowę. No i o córkach, które
dzięki grantowi rządowemu za odwalenie tej roboty na końcu świata będzie mógł
wysłać na studia za Kanał, do Oxfordu. Bliźniaczki. Koszty. Naraz. Trudno.
Dlatego ten wyjazd. Siedzeniem na uczelni budżetu domowego nie zapnie. — Ale,
do ciężkiej cholery — pomyślał Calen — z tymi szwabskimi turystami od
przeżyć ekstremalnych to już naprawdę przesada. Powiem o tym osobiście
ministrowi nauki i niech zjebie choćby samego kanclerza. Do czego to doszło!
Niedługo bogate snoby wejdą „na barana" na posąg „Dawida" Michała
Anioła albo zrobią grilla w jaskini z pradawnymi rysunkami hominidów.
Około tuzina
turystów, głównie Niemców, zabrało się razem z nimi komercyjnie, za ciężkie
pieniądze w firmie od organizowania przeżyć ekstremalnych. "Kaplica
Magellana w sercu dżungli pełnej terrorystów — tylko dla prawdziwych
twardzieli" i tak dalej w tym klimacie, byle paru snobów pozbawić
nadmiaru pieniędzy. Obiecali, że nie będą przeszkadzać w pracach naukowych i chcą tylko pstrykać zdjęcia i robić filmy na pamiątkę, ale Calen i tak był wściekły. Jedyne pocieszenie, że posłuch miał wśród nich wysoki,
pięćdziesięcioletni na oko Herr Meier, członek zarządu Frankfurter Bank. Światowiec,
władza biła od niego z gestów, ruchów, wzroku. Z fizjonomii zgoła.
Przynajmniej jego nie można było zakwalifikować do kategorii bogatych i otyłych
troglodytów o mentalności pożeracza hot-dogów. Calen miał jego słowo w cztery oczy, że będzie miał na oku „swoich" i w razie czego przemówi
takiemu do słuchu. Teoretycznie swoją władzę zostawił we Frankfurcie, ale
Francuz czuł intuicyjnie, że posłucha go każdy z „jego" grupy. On z kolei w dziewięcioosobowej grupie archeologów miał władzę formalną i znał
swoich ludzi jak własną kieszeń. Pracowali w Instytucie Archeologii od lat.
Część znał jeszcze jako swoich studentów.
Byli jeszcze
zakonnicy, ale z ich strony nie można raczej było spodziewać się kłopotów.
Nie odzywali się ani do jednej, ani do drugiej grupy, ani nawet do siebie
samych. Nie filmowali przyrody za oknem jak turyści, nie czytali, ani nie rozwiązywali
krzyżówek jak archeolodzy tylko tępo patrzyli przed siebie i klepali
paciorki. Wszyscy w bezsensownie grubych i długich habitach. — Chyba tylko po
to, żeby więcej się nacierpieć w tym żarze. — Pomyślał Calen i pociągnął
ostatni łyk ciepłej już wody mineralnej. Na początku wyprawy, w stolicy
kraju, próbował z nimi rozmawiać, ale byli nieufni i niewiele się od nich
dowiedział poza tym, że są misjonarzami i jadą obejrzeć „kaplicę
Magellana". Dopiero podczas jednego z postojów przypadkiem usłyszał jak gorączkowo
mówią między sobą słowo „pielgrzymki". Ach więc to tak! Wszystko ułożyło
się w całość i Calen nie musiał już pytać o nic więcej. Trzy grupy ludzi
zebrały się w jednym autobusie, jadąc w to samo miejsce w trzech celach:
archeolodzy jako naukowcy na zlecenie UNESCO; bogaci turyści żeby przeżyć
niezwykłą przygodę, której nie ma w zwykłych katalogach i poczuć w sobie
choć na trochę pierwotną męskość z początków cywilizacji, która wyłoniła
się bezpośrednio z królestwa zwierząt; tę atawistyczną siłę, którą
cywilizacja dzisiejsza nie tylko bezpowrotnie straciła, wywołując kryzys tożsamości
samca Zachodu, ale którą wyklęła jako hańbę cywilizacji wiedzy, zostawiając
ją w najniższych warstwach społecznych dla odrzutów wyścigu szczurów, i tak wypieranych przez robotyzację produkcji lub ku rozrywce w boksie, będącym
jednak jedynie show-biznesem; paradoks, że trzeba dojść do elity „białych
kołnierzyków", aby móc pozwolić sobie finansowo na powrót do natury i przeklętej cywilizacji siły; i wreszcie miejscowi misjonarze, przybyli tu parę
lat wcześniej z Polski, jadący zbadać, prawdopodobnie na polecenie Watykanu,
możliwości uruchomienia w „kaplicy Magellana" miejsca turystyki
pielgrzymkowej.
— To tam! To
tam! — Krzyknął po wyjeździe z ostatniego wirażu kierowca, pokazując ręką
na górę nad którą dumnie powiewała flaga narodowa Zjednoczonego Księstwa
Ugrofinstanu. Naukowcy z miejscowego uniwersytetu przeprowadzili wstępne
badania z których wynikało, że w grocie w XVI-tym wieku Europejczycy
zbudowali kaplicę chrześcijańską. Potężny wybuch podwodnego wulkanu dwieście
lat później utworzył zaś wyspę, która zatkała cieśninę, którą przypłynęli.
Dlatego dostać można było się tylko lądem a kaplica przez pięć stuleci
czekała na odnalezienie. Książę poprosił o pomoc UNESCO i wnet świat
zelektryzowała wiadomość o odnalezieniu „kaplicy Magellana". Gdyby
ekipa profesora Calena potwierdziła tę hipotezę byłaby to światowa
sensacja. Jak na złość doczepili się od razu turyści no i znakomity interes
zwietrzył Watykan wysyłając swoich ludzi we własnych celach. Rząd księcia
nie był w stanie zabezpieczyć ani prac wykopaliskowych, ani nawet bezpieczeństwa
naukowcom. Niestety, jak na złość kaplica znajdowała się w bardzo
niestabilnym rejonie Phata-Szun gdzie partyzantka poczynała sobie coraz śmielej i w krwawych walkach zginęło już po kilkaset osób po obu stronach.
Autobus
ostatnią prostą miał z górki. Tubylec włączył luz i pozwolił mu stoczyć
się bezwładnie ze wzniesienia. Powoli mijali dżunglę, pozwalając gałęziom
drzew smagać pojazd na wąskiej ścieżce. Wreszcie zatrzymali się. Autobus
zarżał jak umęczony zbyt długą podróżą koń i znieruchomiał.
Wszyscy zabrali to co mieli ze sobą i wyszli na ścieżkę. Kierowca wyrzucał z bagażnika bagaże podróżne wszystkich grup. Ostatni etap — kilkaset
metrów zboczem góry w dół — przeszli jeden za drugim. Najpierw tubylec,
potem Meier, turyści, Calen, archeolodzy i misjonarze prowadzeni przez
prawdopodobnie przeora.
Miejsce
odkrycia było oznaczone flagami i resztkami obozowiska. Calen wątpił, by
grupka naukowców z tutejszej stolicy miała dość wiedzy i sprzętu do poważnych
badań. Raczej miał nadzieję, że nie zepsuli tego co zepsuć mogli. Kaplica
mieściła się w jaskini znajdującej się — w czasach Magellana -
blisko linii brzegowej. Żeglarze po wielu tygodniach tułaczki przez ocean
zobaczyli ląd a gdy szczęśliwie na nim stanęli — przed deszczem i śmiercionośną
nocą ochroniła ich jaskinia. Reszta była oczywista. Tubylec nie chciał tam
wejść. Bał się gniewu swoich opiekuńczych duchów za oglądanie obcych bogów.
„Jeśli ojczulkowie są dobrzy w tym co mają tu robić to przed powrotem
zacznie z nimi dyskutować o transsubstancjacji i wniebowstąpieniu" — pomyślał
Calen i pierwszy wdrapał się na skałę. Odwrócił się do współpracowników,
wziął głęboki oddech i zniknął w czeluści. Za nim podążyli inni.
Jaskinia była
obszerna i wysoka. Światło słoneczne docierało do środka bardzo skąpo i tylko o zachodzie słońca. Francuzi zaczęli szukać latarek, ale Niemcy byli
szybsi. Jeden z nich włączył potężny szperacz i ciemność przeszył słup
światła. Zbudzone nietoperze zaczęły fruwać dookoła popiskując żałośnie
na tak brutalne wdarcie się do ich świata. Ich czarna chmura przesłoniła ścianę i nawet szperacz nie mógł się przebić przez niespodziewanie utkany mur.
Niemiec już chciał oświetlić inną część jaskini, gdy nagle żywy dywan
skończył się powracając na półkę skalną i oczom przybyszów ukazała
się pięć stuleci skrywana tajemnica. Światło padało wprost na przybity do
ściany krzyż. Drewno na pierwszy rzut oka było bardzo stare a jednak
konstrukcja pozostała nienaruszona. Zardzewiałe gwoździe wciąż utrzymywały
oheblowane przez Europejczyka deski. Po chwili na poziomej belce dostrzegli
rowki zrobione ręką człowieka. Profesor podszedł dwa kroki. Pionowa, zygzak,
drugi zygzak i druga pionowa.
— INRI. — Przeczytał na głos domyśliwszy się. Wszyscy rozumieli znaczenie znaleziska,
czymkolwiek ono dla nich było. Światową sensacją archeologiczną, celem
niebezpiecznej wyprawy czy dowodem pierwszej obecności religii w tej części
świata. Nagle całkowitą ciszę przerwało kląśnięcie. Przeor padł na
kolana. Za nim wszyscy misjonarze. Zaczęli jakąś modlitwę po łacinie. Głos
im się rwał, szczególnie staremu. Niemiec przesunął snop światła na podłogę.
Również naukowcy znaleźli swoje i jaskinię oświetliło wiele krzyżujących
się ze sobą snopów świateł. W kącie leżały resztki obozowiska żeglarzy — pochodnie, resztki okryć i jakieś przedmioty, którymi mieli się zająć
archeolodzy. Nagle pani doktor Justinne Rembur krzyknęła ze zgrozy. Po
przeciwległej ścianie jej latarka odkryła kościotrupa. Kim był? Na co umarł?
Zmarł na oceanie czy już na wyspie? A może został zabity przez dowódcę za
próbę buntu? A nade wszystko — czy żeglarze spotkali tubylców, nie mówiąc
już o współżyciu z autochtonkami? Na ekipę Calena czekało tu mnóstwo
pasjonującej pracy a jej wynik mógł zmienić podręczniki historii. Szczerze
mówiąc Francuz po oswojeniu się z myślą o wadze znaleziska przestał żałować
tego wariackiego kontraktu i widział się już jak uśmiechnięci dłoń ściskają
mu prezydent, sekretarz generalny UNESCO, rektor prosi o pozostanie na uczelni a on — odznaczony Złotym Krzyżem Republiki, profesor Pierre Calen — ma swoje
pięć minut we wszystkich programach i gazetach.
Słudzy Pańscy
też się, widać, oswoili z odkryciem, bo wstali i posłusznie wyszli z jaskini
wyraźnie uspokojeni. Za nimi, zgodnie z obietnicą Herr Meiera, turyści. Umówili
się, że Calen pozwoli im wejść po zakończeniu prac a do tego czasu wszyscy
rozbiją namioty przed jaskinią.
Tak też
zrobili. Do końca dnia przygotowywali obóz. Noc była gorąca, duszna. Dżungla
żyła swym nocnym życiem wydając dźwięki setek żyjących w niej zwierząt.
Być może roznosiła wiadomość o pojawieniu się rzadko tu widzianej istoty władającej
ogniem, który strzegł obozowiska i śmiałków, wydzierającej jej pradawne
tajemnice.
1 2 3 4 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 01-07-2004 )
Maciej Psyk Publicysta, dziennikarz. Z urodzenia słupszczanin. Ukończył politologię na Uniwersytecie Szczecińskim. Od 2005 mieszka w Wielkiej Brytanii. Członek-założyciel Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów oraz członek British Humanist Association. Współpracuje z National Secular Society. Liczba tekstów na portalu: 91 Pokaż inne teksty autora Liczba tłumaczeń: 2 Pokaż tłumaczenia autora Najnowszy tekst autora: Monachomachia po łotewsku | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3486 |
|