« Czytelnia i książki Kaplica Magellana [3] Autor tekstu: Maciej Psyk
— Godzinę temu myślałem, że jesteśmy w rękach fanatycznych
terrorystów, którzy chcą nas pozabijać. Ale teraz widzę, że możemy o tym
pomarzyć. — westchnął Calen.
— Musimy uciekać. Natychmiast. Jeśli dostanie się tu wojsko, pozabijają
nas. Jeśli wybuchnie rewolucja — wpadniemy z deszczu pod rynnę. -
Powiedział Meier. — Ale jakie mamy szanse, Herr Meier? Jesteśmy odcięci od cywilizacji. W dżungli rządzą rebelianci. W mieście i tak nas aresztują. Stawka jest zbyt
wysoka żeby odpuścili. Sytuacja jest gorzej niż beznadziejna.
— Szansa jest zawsze jeśli chce się ją widzieć. Komendant zostawił
tylko kilku bojowników. Nie spodziewają się naszego ataku. Pokonamy ich.
Potem biegiem do autobusu i na złamanie karku do miasta, prosto do ambasady.
Tam będziemy bezpieczni.
— Ogromne ryzyko. — Rzuciła doktor Rembur.
— Przy normalnym porwaniu moglibyśmy pokornie czekać na pomoc całymi
miesiącami. Ale teraz nie mamy wyjścia. Nasi wybawiciele mogą być naszymi
katami. Jeśli Calen przeczyta dowody zbrodni i nada to telewizja za kilka dni będzie
tu piekło. Zginiemy w obu przypadkach. Ocena ryzyka, pani doktor, jest
bezprzedmiotowa. Każda szansa przeżycia powyżej zera jest wszystkim co teraz
mamy. Naszą jedyną nadzieją. Nawet gdyby nie wszyscy przeżyli. Choćby do
ambasady dotarła tylko pani. Możemy polegać tylko na sobie. Jesteśmy od
teraz częścią świata do którego przybyliśmy. Bezwzględna walka o byt. Czy
wie pani jak o przeżycie walczą schwytane lub ranne zwierzęta? Te, którymi
się pani wczoraj raczyła? One czują śmierć podobnie jak neandertalczyk. Boją
się i walczą. Życie jest jedynym co mają i czym są. Rozumie pani?
Kobieta w milczeniu skinęła głową. Bała się. Wiedziała, że może
umrzeć. Ale droga do życia wiodła przez ścieżkę strachu. Tak jak dla
zwierzęcia przez płonącą obręcz. Jeśli życie jest wszystkim, to strach i tak jest korzyścią. Zwykła gra sytuacyjna, jak dylemat więźnia. Można to
zapisać na kartce jako nierówność. Bała się, ale wiedziała, że gra jest
prosta i jak ją wygrać. Zamknęła oczy i głęboko westchnęła, ale gdy je
otworzyła była już gotowa. Z twarzy pozostałych wyczytać można było to
samo. Skupienie, strach, ale zdecydowanie.
— Nie ma czasu do stracenia. Im szybciej tym lepiej. — Podjął decyzję
Meier. — Jeszcze tylko tamci. Ej, wy! — Krzyknął po niemiecku.
Niespodziewanie odezwał się przeor, któremu rozmowę cały czas tłumaczył
jeden z zakonników.
— Wiem co zamierzacie. Będziemy się za was modlić. — Powiedział
cicho lecz spokojnie.
— Nie mamy czasu na sprawy zawodowe. Uciekamy do autobusu. Zostało tylko
kilku strażników. — Warknął szef turystów.
— Tutaj nasze drogi się rozchodzą. Dla was ważne jest to, co przed śmiercią.
Dla nas — to co po. Nasze życie to przygotowanie do śmierci i dostąpienia
obietnicy zbawienia. Gdzie na całym świecie lepiej dla nas umrzeć niż w tym
cudownie odnalezionym miejscu, pierwszym miejscu obecności Boga Żywego w tej
części świata? W Ziemi Świętej obecność Boga czuje się na każdym kroku,
powietrze jest nią przesycone niczym wilgocią i zapachem Morza Martwego.
Oczywiście, czują ją tylko słudzy Pańscy. Tutaj poziom świętości jest
tak samo wielki. Wszyscy to czujemy. Ta jaskinia na końcu świata to pierwsze
miejsce zdobycia tej części świata dla Pana naszego. Jakże dziękujemy
Panu, że pozwolił je nam, niegodnym robakom u stóp Maryi, zobaczyć. Modlimy
się o to, by pozwolił nam tu umrzeć, choć wiemy, że na to nie zasługujemy.
W miarę jak mówił, osoby niemieckojęzyczne słuchały z niedowierzaniem a potem niesmakiem. Meier wiedział, że to koniec. Oni chcieli
umrzeć tak, jak on chciał żyć. Nie byli mu do niczego przydatni. Chyba, że w tym, by pomóc im uciec kosztem pewności swej śmierci. Tak, to jedyne co
mogli zrobić dla siebie nawzajem. Ale okazało się, że to nie wszystko, co
przeor miał do powiedzenia. Zapalił się, wpadł w trans i mówił dalej:
— Możliwością utworzenia tu gigantycznego centrum pielgrzymkowego
zainteresował się sam Ojciec Święty. Panuje tu nędza, ale za kilka lat mogą
tu przyjechać miliony pielgrzymów. Cudowne uzdrowienia, msze dla setek tysięcy,
miliony świętych obrazków, bazylika tu, w tym miejscu. To zmieni gospodarkę
całego kraju. A do kogo ten tłum będzie się modlił, poza oczywiście Matką
Boską Phata-Szuńską? Do świętych męczenników, którzy im to wszystko
dali. — W jego oczach zapaliła się iskierka chciwego szału. — Do świętych,
którzy całe życie oddali Bogu i skończyli je w tym miejscu! Ojciec Święty
nie będzie miał wyjścia. Pracowaliśmy w tym kraju cztery lata wśród
biednych. Wszyscy oni nas znają. Błagamy Cię Panie, weź nas już do siebie!
Teraz, teraz! Jesteśmy gotowi! Weź nas o Panie, okaż nam łaskę śmierci.
Daj nam śmierć a Twoja potęga zajaśnieje nad całym regionem i nawróci
miliony! — Krzyczał już w szale.
— A cuda? — Spytał ktoś.
— Proszę się o to nie martwić. Ile potrzeba? Dwa, trzy, pięć? Naszym
największym cudem jest to, że zdarzają się właśnie wtedy gdy trzeba kogoś
kanonizować. Nie wcześniej i nie później i dokładnie tyle ile trzeba.
Pracowaliśmy z tyloma biedakami i żebrakami! W tych sprawach Opatrzność Boża
jest dla nas niezwykle łaskawa. Nawet Ojciec Święty, niech nam Bóg wybaczy,
chowany jest jedynie jak cesarz. A my dostąpimy życia prawdziwego… w obu światach. I pan chce, Meier, abyśmy się tego wszystkiego pozbyli? A więc idźcie. A my przygotujemy się do tego co ma dla nas nadejść. — To powiedziawszy
odwrócił się. Misjonarze uklękli w kółku i nie zważając już na pozostałych
modlili o śmierć.
— A więc dobrze. Niech i tak będzie. My będziemy żyli. — Powiedział
sucho Meier, bardziej do Niemców i Francuzów niż do Polaków.
Strażnicy
stali przed jaskinią. Kilku buszowało po obozowisku wykradając z paleniska wędzone
mięso. Meier zarządził przegląd uzbrojenia i wyposażenia. Okazało się, że i komendant popełnił błąd, biorąc grupę turystów za część ekspedycji
archeologicznej. Prawdopodobnie dlatego zostawił tylko niewielką grupę swoich
ludzi, mając wszystkich za niegroźnych jajogłowych. Tymczasem turyści mieli
ze sobą broń do polowań: noże i proce. Większość z nich wbrew pozorom była
twardymi facetami. Zapłacili przecież dużą kasę żeby tu trafić. Ale tamci
mieli karabiny.
— W konwencjonalnym starciu nie mamy żadnych szans. Musimy je wyrównać. -
Powiedział Meier przeciągając ostatnie słowo.
— To znaczy? — Spytał Calen.
— To znaczy,
że musimy użyć najlepszej broni. Kobiety. — Uśmiechnął się patrząc na
Justinne Rembur. — Wyjdzie pani przed jaskinię i odciągnie wartowników poza
widok obozowiska. My zajmiemy się resztą. To nie potrwa długo. Mam nadzieję,
że ma pani wiele atutów poza intelektem.
Kobieta
zagryzła wargi, ale po chwili nieznacznie się uśmiechnęła. Wyszła z jaskini. Na wrzaskliwe okrzyki bojowników odpowiedziała wysokim śmiechem.
Mimo złamania zakazu żaden jej nie uderzył. Odeszła w bok. Jeńcy zobaczyli,
że po chwili wartownicy dostają małpiego rozumu. Po pół minucie nie
wytrzymali i opuścili wejście. Na to tylko czekali Meier i reszta. Wypadli do
obozowiska. Dwóch bojowników jedzących ryby z rożna dostało kamieniami w głowy.
Stracili przytomność. Jeden chciał wystrzelić w powietrze, ale w tej samej
chwili powietrze przeszył świst i w jego pierś głęboko wbił się nóż.
Wypuścił broń z ręki i upadł na ziemię obficie brocząc krwią. Dobiegł
do niej Meier i wycelował w dwóch ostatnich, którzy nieopatrznie broń
zostawili przy rożnie. Jeden z nich próbował rzucić się na niego i walczyć
wręcz, ale jednocześnie z ukrycia skraju dżungli wynurzyli się Niemcy
uzbrojeni w noże i wycelowane proce. Opór został złamany. Dwóch ludzi
Meiera chwyciło położone karabiny i razem ruszyli biegiem do Rembur. Otaczało
ją w niedwuznacznych pozycjach trzech wartowników, którzy zdążyli już
związać z nią duże nadzieje. Byli podani na talerzu. Nawet nie zauważyli
jak trzech byłych już jeńców podbiegło do nich na półtora metra.
— Następnym
razem, Meier, proszę przyjść albo przed albo po, ale nie w trakcie. -
Powiedziała Justinne i poprawiła ubranie.
— Naturalnie,
madam. — Uśmiechnął się. Zwyciężyli w ciągu trzech minut. Role się
odwróciły. Teraz oni zaprowadzili do jaskini bojowników razem z rannym. Z obozowiska wzięli linę i związali wszystkim ręce i nogi. Odebrali im też
broń palną.
— Czy teraz
idziecie z nami? — Spytał misjonarzy. Odpowiedziało mu głuche milczenie.
Przeor beznamiętnie wpatrywał się w krzyż.
— A więc
adieu! Nie zmusimy was do życia skoro go nie chcecie. Ruszamy! Nie ma chwili do
stracenia! — Zakomenderował i ruszył biegiem do wyjścia. Za nim pozostali.
Wkrótce w jaskini pozostali tylko bojownicy — związani, i misjonarze -
wolni.
***
Biegli
zboczem góry do pozostawionego autobusu. Nagle w powietrzu pojawił się nowy dźwięk.
Warkot. Narastający. Helikopter.
— Szybko! Kryć
się! Wszyscy! Szybko! — Krzyknął Meier.
Dwa wojskowe
helikoptery wyłoniły się zza góry i rosły w oczach. Uciekinierzy ukryli się w ostatniej chwili. Helikoptery leciały pewnie, jakby wiedziały dokąd.
„Wiedzieli! Tylko skąd? Zdjęcia satelitarne? Zdrajca wśród Armii
Wyzwolenia Ugrofinstanu?" — Pomyślał Calen. — „Nieważne. Na jedno
wychodzi." Zawisły prawie dokładnie nad jaskinią z której przed chwilą
uciekli. Jeden z nich miał podczepiony duży ładunek. „Co do diabła…"
Odpowiedź przyszła błyskawicznie. Ładunek odłączył się od helikoptera i zleciał wprost na jaskinię. W tej samej chwili ogromna detonacja wstrząsnęła
okolicą. Wybuch wyrwał ze zbocza tony darni i leżący pod nią materiał
skalny. Potworna siła skierowała swe niszczycielskie ostrze w dół, do
jaskini. Ta nie wytrzymała. Z hukiem część zbocza zawaliła się do wewnątrz
jaskini tworząc otwór przez który wyleciały ogłupiałe nietoperze. Tony
ziemi i skał przywaliły bojowników miażdżąc ich i grzebiąc.
— Chcieli ich
zabić. Jak najwięcej. Najlepiej wszystkich. — Szepnął Calen. Ale to nie był
koniec. Drugi helikopter zawisł nad otworem i spuścił drugi ładunek. Tym
razem z obu otworów — górnego i wejścia — trysnęły słupy ognia. Broń
zagłady. Bomba napalmowa. W jaskini rozpętało się prawdziwe piekło.
Zakonnicy spalili się momentalnie. Pan wysłuchał ich wszystkich w ciągu
zaledwie godziny. Helikoptery pokręciły się trochę i odleciały. Nie było
potrzeby lądowania. Zniszczenie było totalne a nikogo więcej nie było widać.
Piloci mieli tylko nadzieję, że załatwili wszystkich tych przeklętych
terrorystów. Że zdążyli.
1 2 3 4 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 01-07-2004 )
Maciej Psyk Publicysta, dziennikarz. Z urodzenia słupszczanin. Ukończył politologię na Uniwersytecie Szczecińskim. Od 2005 mieszka w Wielkiej Brytanii. Członek-założyciel Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów oraz członek British Humanist Association. Współpracuje z National Secular Society. Liczba tekstów na portalu: 91 Pokaż inne teksty autora Liczba tłumaczeń: 2 Pokaż tłumaczenia autora Najnowszy tekst autora: Monachomachia po łotewsku | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3486 |