Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.419.381 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 697 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
Nadanie winie zbiorowego atrybutu, ujmując krótko, jest niemoralne samo w sobie, co zresztą religia nie jeden raz przyznała, kiedy sytuacja przymuszała ją do tego.
« Czytelnia i książki  
Kaplica Magellana [4]
Autor tekstu:

— Biegniemy. Nie oglądać się. Zdaje się, że komendant mówił prawdę. Nic tu po nas. — Wrócił do swej roli Meier. Dobiegli do autobusu. Na szczęście był sprawny. Ruszyli na wstecznym. Nie było jak zawrócić. Przejechali tak ze dwa kilometry. Zawrócili dopiero na polanie. Jeden z Niemców włączył radio. Leciały jakieś ludowe piosenki. Zaczęło się! Pędzili do stolicy. A właściwie — do ambasady. Miejsca, które prawdopodobnie i tak nie było już bezpieczne, ale było jedynym w którym mogli liczyć na dalszą pomoc. Przejechali prawie na pełnym gazie połowę drogi, gdy radio nagle zamilkło. Nie było uszkodzone. I nie zamilkło tak do końca nagle. Ostatnie trzy sekundy narodowe pieśni przerwały jakby krzyki i w ostatnim ułamku sekundy — strzał. Zrobiło się straszno. Bali się. Wszyscy się bali. Zwierzęce instynkty wyłaziły na żer ich uczuć. Dopiero co cudem uniknęli śmierci w piekielnej temperaturze napalmu. Teraz cały kraj rządzony przez skorumpowanych bandytów ogarniał chaos a oni byli w nim celem numer jeden. Bardzo się bali. Przeżyli już wiele. Koszmarna podróż w rozgrzanej puszce wydawała się teraz dziecinną igraszką. Mogli zabić ich bojownicy. Na początku. Później. Kiedykolwiek. Mógł nie udać się bunt. Zapłaciliby za to życiem. Rembur zapewne nie tylko. Cudem pokonali bojowników i po chwili nowym cudem uniknęli wykrycia. Rzeczywiście, cuda się zdarzają. Bo żyli. Nadal. Oni. Nie wszyscy.

Jechali tak szybko jak to było możliwe nie zatrzymując się. Radio milczało. Nadało jeszcze dalekie i bliższe odgłosy wystrzałów i zamilkło ostatecznie. Wreszcie wpadli na ubitą drogę do stolicy. Autobus zawył i przyspieszył do granic możliwości a raczej wytrzymałości starego silnika. Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę! Już nic więcej nie mogli zrobić. Po prostu jechali. Przedmieścia zamieniły się w południową dzielnicę stolicy. Na ulicy nie było jednak w ogóle ruchu. Żadnych rowerzystów, tylko kilka samochodów spiesznie umykało z arterii.

— Musieli ogłosić stan wyjątkowy. Jesteśmy w najlepszym momencie! — Krzyknął Hans Bedermann, obecnie właściciel firmy spedycyjnej a wcześniej kierowca rajdowy, który usiadł za kierownicą. Ale to jeszcze nie był koniec. Do ambasady zostało zaledwie kilka kilometrów tej szaleńczej jazdy, gdy z ulicy poprzecznej wyjechał na arterię samochód wojskowy z funkcjonariuszami bezpieczeństwa i skręcił wprost na nich. Zaczęli machać aby się zatrzymać. Autobus zbliżał się w ogromnym tempie.

— Gracie ze mną w chickena? To zły pomysł! Trzymać się! Będzie rzucać! — Krzyknął Hans i docisnął pedał gazu poziomo do podłogi. Autobus zawył z przemęczenia i wycisnął z siebie siódme poty. Przyspieszył jeszcze kilka kilometrów. Bezpieczniacy wyciągnęli broń, ale zobaczyli, że pędzących jak rakieta kilku ton stali nic już nie zatrzyma. Kierowca wozu skręcił, ale nie zdążył. Autobus z pędem równym jadącej lokomotywie uderzył w tył samochodu. Wóz uniósł się w górę i odbił jak piłka. Przewrócił się do góry kołami i sunął po ulicy przez dwieście metrów wzniecając snop iskier. Pasażerów rzuciło do przodu, ale, ostrzeżeni, zdołali się utrzymać. Droga do ambasady stała otworem. Wkrótce ją zobaczyli. Była jedynym budynkiem w którym i przed którym coś się działo. Reszta była wymarła. Wjechali na dziedziniec. Byli uratowani. Nie, nie byli uratowani. Nadal walczyli o życie. Tu już nigdzie nie było bezpiecznie. Jedynie szanse przeżycia wzrosły. Attache wojskowy wydał pracownikom broń z podziemnego schronu. Calen zobaczył przerażonego ambasadora.

— Panie ambasadorze! Pierre Calen!

— Żyje pan? Wszyscy żyjecie?

— Misjonarze nie żyją. My jesteśmy cali. Przyjechaliśmy, gdy zaczęło robić się nieciekawie.

— W całym tym zadupiu jest już nieciekawie. Przed chwilą terroryści z Armii Wyzwolenia Ugrofinstanu opanowali budynek radia i walczą o gmach telewizji. Podobno chcą nadać jakiś materiał, który wywoła wojnę domową. Do dzisiaj to była nasza tajemnica państwowa, ale ten cały książę to zwykła menda finansowana z kopalni złota. Tutaj w każdej chwili mogą wybuchnąć walki. Ewakuujemy wszystkich obcokrajowców. Schowajcie się w schronie. Zaraz przylecą po nas nasi i nas zabiorą. Niech pan się nie poddaje. Wyjdziemy z tego. Wszystko będzie dobrze.

Calen uśmiechnął się i dał reszcie znak, by schować się w schronie.

***

Pięć lat później

Niemiecki wiceminister finansów Rudolf Meier był członkiem delegacji rządowej biorącej udział w szczycie europejskim w zamku pod Paryżem. Zwykle nudne negocjacje technokratów tym razem skończyły się wyjątkowo szybko i Meier wykroił kilka godzin na odwiedziny swojego przyjaciela, kustosza Muzeum Narodowego, profesora Pierre’a Calena. Tym bardziej, że ten miał dla niego jakąś niespodziankę, jak mówił. Zaprzyjaźnili się pięć lat wcześniej i od tego czasu widywali się dość często.

Wieczorem wiceminister zamówił więc taksówkę i wkrótce stanął pod drzwiami domu przyjaciela.

— Pierre! Nic się nie zmieniasz! Jak miło cię widzieć!

— Tylko od zewnątrz mój drogi. Wewnątrz mam osiemdziesiąt. Wejdź.

Rozmawiali przez godzinę o tym co u nich nowego, popijając drinki. Calen dostał rok temu Złoty Krzyż Republiki za wybitne osiągnięcia naukowe i był z tego bardzo dumny. Mimo wieku emerytalnego biły się o niego wszystkie uczelnie. Z kolei Meier z bankowca zamienił się w wiceministra.

— Wiesz, Rudi, mam coś dla ciebie. Trzymałem specjalnie. — Odezwał się Francuz, gdy już sobie pogadali i popili. Podszedł do stolika telewizyjnego i wyjął kasetę. Włożył do odtwarzacza i nacisnął play.

— To pół roku temu. Może obiło ci się o uszy? Poznajesz?

Na ekranie pojawiły się mury Watykanu. Na placu jak zwykle tysiące ludzi. Machali dziesiątkami flag. Z głównego budynku zwisał wielki portret człowieka, którego obaj znali. Meier pytająco spojrzał na gospodarza. Ten skinął głową. — Patrz dalej. — Powiedział. — Kaseta była przegrana z telewizji katolickiej. Na dole przesuwało się tłumaczenie słów ubranego na biało starca siedzącego na tronie.

„Dziś wspominamy ojca Grzegorza Wysoczyńskiego, który w szczególny sposób umiłował ludy Demokratycznej Republiki Ugrofinstanu. Niósł pomoc wszystkim biednym i cierpiącym. Gdy dowiedział się o odnalezieniu Kaplicy Magellana wyruszył oddać hołd Matce Boskiej Phata-Szuńskiej w jej dzisiejszej bazylice. Tam poniósł męczeńską śmierć za wiarę, do końca pozostając wiernym Kościołowi. Dokonywał cudów za życia i po śmierci. Uzdrawiał chorych, uratował zgubione w lesie dziecko, które samo wróciło do domu i drwala, na którego spadło drzewo. Przeto mocą naszą uznajemy ojca Wysoczyńskiego za świętego i cześć mu jako takiemu całemu Ludowi Bożemu nakazujemy".

Następnie podświetlono wielki portret świętego. Miał wystylizowaną twarz człowieka nie z tego świata. Za jego głową włączono lampy i dla zebranego tłumu jego głowa zajaśniała blaskiem imitującym aureolę. Lud wpadł w emfazę i zaczął krzyczeć, bić brawo lub padać na kolana. Na schody do mikrofonu wystąpił mężczyzna z kobietą. Jak się okazało — pierwsza para Polski.

— Umiłowany Ojcze Święty! W swej nieskończonej dla nas hojności, dajesz nam dzisiaj kolejnego świętego, który jest dla nas znakiem i drogowskazem jak przestrzegać uniwersalnych wartości chrześcijańskich we współczesnym świecie. Jesteśmy wzruszeni i dumni, że świętego Grzegorza Wysoczyńskiego wydała polska ziemia. Podążając niezmiennie drogą twojego nauczania patrzymy dziś na tego świętego, widząc w nim ostoję norm moralnych...

— Kto to jest u licha? — Spytał Meier.

— Polski prezydent. Niezły numer, co?

— Długo tak może?

— Chyba dłużej z żoną. — Zachichotał Pierre. — Przewiń jak chcesz.

Rudolf przewijał przez dłuższy czas, ale przemówienie prezydenta trwało, trwało i trwało. Wreszcie zmieniła się scena. First Lady podeszła do starca, kucnęła przed nim i usiłowała pocałować go w latającą rękę. Wyglądało to cokolwiek groteskowo. Wreszcie jej się udało. Wstała z kucek i wróciła do męża. Kamera na podświetlony obraz. Kamera na podniesienie. Kamera na tłum. Oddalenie. Widok ogólny. Koniec. Napisy.

— Nasz dawny znajomy jest już oficjalnie w niebie. — Odezwał się Meier.

— Tak. Dopiął swego. Teraz ten obraz wisi w bazylice, którą tam zrobili, wiesz? A wiesz jak się nazywa bazylika?

— Matki Boskiej Phata-Szuńskiej...?

— ... Odkupicielki Wszechświata. Bingo. Wiesz co? Moje bliźniaczki właśnie skończyły Oxford. Marianna chciałaby zająć się finansami międzynarodowymi. Ale ja, kurczę, nic już na to nie mogę poradzić. Nie wiesz może jak ten temat ugryźć? Zaczekaj, zaraz przyniosę ci jej zdjęcia.

Calen wyszedł z pokoju po zdjęcia a Meier natychmiast wyciągnął komórkę. Znalazł nazwisko Karla Libknechta, niemieckiego szefa Europejskiego Banku Centralnego. Jego dawnego przyjaciela z Frankfurter Bank. To dzięki niemu został wiceministrem.

— Karl? Czołem. Słuchaj, zrobiłbyś coś dla mnie? Potrzebuję twojej przysługi a zapewniam, że się nie zawiedziesz. Moja młoda przyjaciółka właśnie skończyła finanse międzynarodowe na Oxfordzie. Ręczę za nią. Nie potrzebujesz może asystentki?

— Och, Rudi. Niby jakąś mam, ale nie jestem nią zachwycony. Do cholery, nic wiedzy. To prawie sekretarka. Jeśli ta twoja to mądra dziewczyna po Oxfordzie to niech do mnie przyjdzie. Przyda mi się ktoś taki. Robię to po starej znajomości. I wierzę ci na słowo.

— Karl, jesteś super. Dzięki.

— No cześć. Do zobaczenia.

Meier wyłączył komórkę i w tej samej chwili wszedł gospodarz ze zdjęciami córek.

— Zobacz. Otworzył album. Dziewczyna była faktycznie bardzo ładna.

— Pierre, chyba mam dobre wieści. Rozmawiałem właśnie o twoim skarbie z szefem Europejskiego Banku Centralnego.

Calen wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

— Ż… żartujesz?

— Nie. Powiedz jej, że chce ją widzieć. Masz to ode mnie.

Profesor rzucił się objąć przyjaciela i serdecznie go ucałował. Potem nalał sobie whisky i wypił jednym haustem.

— Aleś mnie zaskoczył. Warto jest żyć, Rudolf.

Niemiec zamyślił się.

— Wiesz, chyba wszyscy trzej skorzystaliśmy te pięć lat temu w jaskini. I my i on.

— Tak. Chyba masz rację.

K O N I E C


1 2 3 4 

 Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też:
Książka latadło
Dzięki dobroci!

 Dodaj komentarz do strony..   


« Czytelnia i książki   (Publikacja: 01-07-2004 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Maciej Psyk
Publicysta, dziennikarz. Z urodzenia słupszczanin. Ukończył politologię na Uniwersytecie Szczecińskim. Od 2005 mieszka w Wielkiej Brytanii. Członek-założyciel Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów oraz członek British Humanist Association. Współpracuje z National Secular Society.

 Liczba tekstów na portalu: 91  Pokaż inne teksty autora
 Liczba tłumaczeń: 2  Pokaż tłumaczenia autora
 Najnowszy tekst autora: Monachomachia po łotewsku
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 3486 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365