|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Światopogląd » Świeckie religie
Leopold albo o religii światła i barwy [2] Autor tekstu: Andrzej Rusław Nowicki
Otóż w tym sensie psychiatra nie jest mi potrzebny. Moje
własne wnętrze nie przysparza mi żadnych kłopotów; ma oczywiście rozmaite
mankamenty, ale w sumie jest dość dobrym narzędziem do realizowania tych zadań,
które przed sobą stawiam. W tej książce zadaniem, które przed sobą postawiłem,
jest istotnie problem policentrycznej struktury osobowości, a konsultacja
psychiatry jest mi potrzebna z tego powodu, o którym mówił Witwicki twierdząc,
że psychiatra ma wiele do powiedzenia historykom kultury, psychologom i w ogóle
przedstawicielom wszystkich nauk humanistycznych, ponieważ to, co pojawia się
na badanych przez nich obszarach, psychiatra ma przed sobą niejako w powiększeniu, w postaci wyolbrzymionej, a dzięki temu łatwiejszej do zbadania. A to, co powiedziałaś o dwóch kategoriach psychiatrów,
utwierdza mnie w przekonaniu, że trafiłem pod właściwy adres. To jest bowiem
główna myśl mojej książki, że zjawisko rozszczepienia osobowości nie ma w sobie nic chorobliwego. Nie o to chodzi, żeby je leczyć, ale o to, żeby
zaakceptować jego istnienie i właściwie wykorzystać dla rozwoju osobowości
każdego człowieka i dla rozwoju całej kultury. Co za szczęście! Przypomniało mi się w tej chwili to, o czym zapomniałem. To, co mnie tak dręczyło, że czegoś jeszcze brak mojej
książce. Teraz już wiem, że brakuje podsumowania. A przypomniało mi się to w tym momencie, kiedy wypowiedziałem słowa „to jest główna myśl". No bo o to właśnie będą pytać czytelnicy po przeczytaniu tej książki: — Jaka
jest główna myśl tej książki? Co z tego wszystkiego wynika? HANKA Jak to możliwe, żeby przy pisaniu książki zapomnieć
akurat o tym, co najważniejsze? FRYDERYK Od czterdziestu kilku lat, a ściśle od tego dnia, w którym
jako uczeń szkoły średniej wziąłem do ręki jakąś książkę Freuda i przeczytałem kilkanaście stron o pomyłkach i zapomnieniach w życiu
codziennym, przyjąłem — jako fundament mojego psychologicznego myślenia — ten
aksjomat psychoanalizy: nie ma żadnej przypadkowości w procesach zapominania.
Jeżeli więc zapomniałem o czymś tak bardzo ważnym, to i przyczyna tego
zapomnienia musi być czymś niezwykle poważnym. Trzeba było przecież jakiejś
potężnej siły, żeby taka ważna rzecz została ruszona z miejsca, przesunięta
ze światła — w cień, zrzucona z góry w przepaść. HANKA Czy udało ci się odkryć, co to była za siła? FRYDERYK Tak. To była główna myśl jednej z moich poprzednich książek. W ten sposób stałem się areną, na której doszło do zderzenia dwóch
istotnych składników mojej osobowości. Było to mniej więcej tak. Napisałem już pięćset
stron, książka zbliżała się do zakończenia i właśnie trzeba było dopisać
to zakończenie, a więc wyłożyć główną myśl, wyciągnąć wnioski z nagromadzonych przesłanek, wyeksplikować to, co w tej książce było ukryte
między wierszami. I oto kiedy zabierałem się do pisania podsumowania, wynurzył
się ze mnie — jak dajmonian u Sokratesa w czasie rozmowy z Hippiaszem — drugi
ważny składnik mojej osobowości i powiedział: — Nie czyń tego! Pisałeś
przecież w swoich poprzednich książkach, że w czytelniku należy widzieć
partnera, który ma prawo do własnej aktywności myślowej. Nie wolno więc
pisać wszystkiego, trzeba zostawiać w książce puste pola, aby czytelnik mógł
dopowiedzieć to, co zostało niedopowiedziane, odnaleźć to, co zostało
ukryte, uzupełnić to, czego brakuje i w ten sposób stawać się w toku
czytania tej książki z odbiorcy — współtwórcą: Parafrazując złośliwe
powiedzenie świętego Augustyna: Faciat aliquid et lector. [ 1 ] Ten drugi głos podziałał na mnie hipnotyzująco i zmusił
mnie do zapomnienia o pierwotnym zamiarze podsumowania książki. HANKA Przypomnij mi coś, o czym zapomniałem, chociaż wiem, że
kiedyś już zadawałam ci to pytanie. W latach, kiedy razem chodziliśmy na wykłady
Witwickiego, pasjonowałeś się psychologią, entuzjazmowałeś się Witwickim,
łączyły cię z nim niezwykle serdeczne stosunki, jakże więc to się stało,
że ostatecznie pracę magisterską pisałeś nie u niego, ale u Tatarkiewicza? FRYDERYK Mówiłem ci już kiedyś, że decyzję zostania
historykiem filozofii podjąłem jeszcze w szkole średniej, kiedy miałem 13
lat. Z takim postanowieniem zapisywałem się w pięć lat później na
uniwersytet, wiedząc, że studiować będę przede wszystkim pod kierunkiem
Tatarkiewicza. Uważałem jednak — i uważam tak nadal że kto chce być dobrym
historykiem filozofii, musi znać się na psychologii, ponieważ nie ma myśli
niczyich; każda myśl jest czyjąś myślą i dla jej adekwatnego zrozumienia
trzeba umieć odtworzyć o s o b o w o ś ć, która stanowi psychologiczny
kontekst tej myśli — a także sytuację psychologiczną; w której dana myśl
pojawia się i biegnie, jak iskra, od człowieka do człowieka. Dlatego zacząłem
chodzić na wykłady Witwickiego. Nie przewidywałem tylko tego, że zostanę
Witwickim zauroczony i że dzięki fascynacji jego osobowością moje studia
psychologiczne przekroczą granice tego, co było przeze mnie zaprojektowane
jako minimum niezbędne historykowi filozofii. W związku z tym zacząłem nawet
pisać pracę magisterską z psychologii... HANKA Na jaki temat? FRYDERYK To miała być praca o marzeniach sennych. Przez wiele
miesięcy, dzień po dniu, notowałem własne sny i dokładnie je analizowałem. HANKA I do jakich wniosków doszedłeś? FRYDERYK Dokonałem kilku odkryć. Najważniejsze z nich były trzy.
Odkrycie pierwsze dotyczyło rozmiarów marzeń sennych. Przystępowałem do
badań z przekonaniem, podzielanym przez wszystkich, którzy sami nie
przeprowadzali takich badań, że sny są krótkie i zdarzają się co kilka
dni. Pierwszy okres badań wydawał się to potwierdzać. Plony pierwszego
tygodnia były bardzo mizerne: było kilka takich dni, kiedy rano nie mogłem
sobie nic przypomnieć i wydawało mi się, że w nocy w ogóle nic mi się nie
śniło, i jakieś trzy dni, kiedy uchwycone strzępki snu dały się opisać w dwóch, trzech zdaniach. Dwa następne tygodnie były zupełnie inne.
Nastawienie na przypominanie sobie snów i trochę praktyki w chwytaniu strzępów
zaczęło dawać wyniki. Przypominałem sobie coraz więcej i wkrótce notatki
poranne z kolejnych snów zaczęły się rozrastać: najpierw z kilku do
kilkunastu zdań, potem z kilku do kilkunastu stron. W następnych miesiącach
zdarzało się, że budziłem się po kilka razy w ciągu nocy, żeby
pospiesznie zanotować to, co w czasie snu wydało mi się godne szczególnej
uwagi i zapamiętania. A rano dokładne opisywanie tego wszystkiego, co śniło
mi się w ciągu całej nocy, zajmowało po dwie, trzy i cztery godziny. Czasem
na zanotowanie jednego snu nie wystarczał już jeden zeszyt. To był pierwszy
cenny wynik przeprowadzanych badań: marzenia senne mają ogromne rozmiary,
tylko trzeba nauczyć się je obserwować, przypominać sobie, notować. Odkrycie drugie dotyczyło czasu. Przed rozpoczęciem badań
sądziłem, że czas jest podobny do prostej, cienkiej strzałki, porządkującej
wydarzenia według zasady wcześniejszości i późniejszości. Tymczasem okazało
się, że marzenia senne mają inną strukturę czasową. Miałem w życiu kilka
takich przebudzeń, w których cała bogata treść snu dana mi była jednocześnie.
To, co wcześniejsze i to, co późniejsze było na jednym obrazie obok siebie,
splecione ze sobą. Nie wiedziałem jak to notować, bo jakakolwiek kolejność
opisu stanowiła wyraźnie subiektywną deformację jednoczesności. To samo
zresztą występuje u mnie czasem w pracy naukowej i dydaktycznej. Zdarzają mi
się takie kłopoty na wykładach: czuję, że należałoby o pewnych sprawach mówić
nie kolejno, ale naraz, ponieważ omawianie jednego elementu po drugim stanowi
rozbicie ich dialektycznej jedności. Odkrycie trzecie dotyczyło sensu marzeń sennych. Przed
rozpoczęciem badań sądziłem, że marzenia senne są terenem regresu: z wysokich pięter jasnego, przytomnego, racjonalnego, krytycznego myślenia
schodzimy w podziemia nieracjonalnych, nielogicznych kojarzeń; człowiek
cywilizowany staje się w marzeniach sennych człowiekiem pierwotnym, wierzącym w czary i cuda, a jednocześnie pozbawionym moralnych hamulców. W obfitości
zebranych materiałów znalazły się jednak i takie sny, w których podmiot
budujący marzenia senne okazywał się mądrzejszy od tego podmiotu, którym byłem
na jawie. Nie tylko mnie, również wybitnym artystom i uczonym zdarzało się,
że właśnie we śnie pojawiało się rozwiązanie jakiegoś problemu, nad którym
na próżno męczyli się na jawie. Jeszcze częściej sny przynosiły ze sobą
interesujące pomysły. Doszedłem więc do przekonania, że jeśli w ciągu
dnia myślimy intensywnie o jakiejś sprawie, to po zaśnięciu — chociaż o tym
nie wiemy — mózg pracuje w dalszym ciągu i w procesie nieświadomej cerebracji
może rozwiązywać te zadania, nad którymi zaczął się męczyć przed zaśnięciem. HANKA Opowiedz mi kilka swoich snów. FRYDERYK Chętnie. Opowiem trzy, których zaletą jest to, że były
krótkie i że jak soczewka pokazują w postaci skoncentrowanej i ostrej to, co
ważne. Spośród setek rozmaitych snów te trzy utkwiły mi najsilniej w pamięci.
Pierwszy śnił. mi się bardzo dawno, drugi śnił mi się kilka razy, a trzeci
dobrze pamiętam, bo śnił mi się dzisiejszej nocy. Można je zaopatrzyć tytułami:
pierwszy był snem o Wieliczce, drugi — snem o wyśnionym zeszycie, trzeci -
snem o zielonej anestezjolożce. Tło pierwszego snu było następujące. Zacząłem odczuwać
pociąg seksualny do osoby, która z pewnych względów powinna była stanowić
dla mnie tabu. Było więc dla mnie rzeczą oczywistą, że pociąg ten musi
zostać stłumiony, a osoba ta nigdy nie powinna się o tym dowiedzieć. Starałem
się o miej nie myśleć i sądziłem, że mi się to udało. Okazało się
jednak, że ten podmiot, który we mnie wytwarza moje marzenia senne, nie
zamierzał bynajmniej podporządkować się temu zakazowi. Bezpośrednią okazją
była wieczorna rozmowa o kimś, komu lekarz nie pozwolił dodawać do potraw
soli. Ten zakaz lekarza skojarzył się komuś z kopalnią soli w Wieliczce, a mnie przypomniało się wtedy, że kiedy zwiedzałem Wieliczkę, to był tam
cudzoziemiec, rodem z dalekiego Ekwadoru, z którym nawiązałem interesującą
rozmowę: ja mówiłem po włosku, on po hiszpańsku. A teraz treść snu. Byłem na dnie kopalni soli w małej,
cudownej kryształowej komnacie, mieniącej się tęczowymi światłami. Była
tam także Ona, piękniejsza niż kiedykolwiek na jawie i — jak się okazało -
również zakochana we mnie. Sądziłem, że o moich uczuciach do niej nikt nie
wie, a tymczasem Ona odgadła, co czuję. Wyciągnęła do mnie ręce, ale ja
cofnąłem się, bo pamiętałem, że „nie wolno". I wtedy wypowiedziała słowa,
które rozproszyły moje skrupuły: — Chodź, nie obawiaj się, jesteśmy
przecież w N i e l i c z c e.
1 2 3 4 5 Dalej..
Przypisy: [ 1 ] Niechże i czytelnik coś uczyni. « Świeckie religie (Publikacja: 19-03-2005 Ostatnia zmiana: 29-07-2005)
Andrzej Rusław NowickiUr. 1919. Filozof kultury, historyk filozofii i ateizmu, italianista, religioznawca, twórca ergantropijno-inkontrologicznego systemu „filozofii spotkań w rzeczach". Profesor emerytowany, związany dawniej z UW, UWr i UMCS. Współzałożyciel i prezes Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli oraz Polskiego Towarzystwa Religioznawczego. Założyciel i redaktor naczelny pisma "Euhemer". Następnie związany z wolnomularstwem (w latach 1997-2001 był Wielkim Mistrzem Wielkiego Wschodu Polski, obecnie Honorowy Wielki Mistrz). Jego prace obejmują ponad 1200 pozycji, w tym w języku polskim przeszło 1000, włoskim 142, reszta w 10 innych językach. Napisał ok. 50 książek. Specjalizacje: filozofia Bruna, Vaniniego i Trentowskiego; Witwicki oraz Łyszczyński. Zainteresowania: sny, Chiny, muzyka, portrety. Strona www autora
Liczba tekstów na portalu: 52 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: W chiński akwen... Wolność w Hongloumeng | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4023 |
|