|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Światopogląd Wiara dobra, niewiara dobra [3] Autor tekstu: Stanisław Obirek
I znowu pojawia się ewangeliczny motyw owoców naszych
czynów.
Tak samo było w przypadku oddziaływania Jezusa: ludzie z różnych kręgów,
stanów i środowisk gromadzili się wokół tego Cieśli, gdyż widzieli, że
czyni dobro. Innymi słowy: nie przynależność świadczy o tym, kim jesteś,
ale owoce działania i życia.
Ten motyw znany jest nie tylko Biblii, ale także wielkim
humanistom. Przecież „republika uczonych" Erazma z Rotterdamu polegała właśnie
na takim rozpoznaniu. Przypomnijmy, że Erazm był jednym z bardziej złośliwych
mędrców, jeśli idzie o demaskowanie absurdów scholastycznych sporów. Inni
zobaczyli, że ma dużo racji, zaczęli się wokół niego gromadzić. Jak to się
dzieje, że w bardzo różnych okresach historycznych jakaś wartość, jakaś
myśl staje się ośrodkiem przezwyciężania konfliktów, wydawałoby się,
nieprzezwyciężalnych? Jest to podniesienie sporu na inny poziom. Warto pod tym
kątem uważnie przeczytać małą, ale niezwykle pouczającą książkę Gerda
Theissena Czasy Jezusa. Tło społeczne pierwotnego chrześcijaństwa, w której
używa narzędzi socjologicznych, by pokazać odmienność i nowość propozycji
religijnej Jezusa z Nazaretu, zestawiając ją z innymi. Theissen przypomina, że
chrześcijaństwo „nie spadło z nieba", ale jest bardzo konkretnie wpisane w historię Palestyny czasów Jezusa. Jeśli chcemy być Jego uczniami, to
musimy się dokładnie temu przyjrzeć i postępować dokładnie tak jak On -
nie wykluczać nikogo z poczuciem wyższości, ale z każdym nawiązywać
dialog.
A
czym dla ciebie, człowieka przez ponad dwadzieścia lat posługującego jako
katolicki ksiądz, jest wiara? Dokonałeś wyboru świadomie czy — jak większość
Polaków — wyssałeś wiarę po prostu z mlekiem matki?
Ze mną było tak, że w dzieciństwie rodzina załatwiła
za mnie powinności religijne: chrzest, komunia, bierzmowanie… Były to
wydarzenia, na które nie miałem wpływu i które przyjmowałem jako coś zupełnie
naturalnego. Chrześcijaństwo nie miało poważnej alternatywy — i w tym
sensie może być odczytywane jako fatum. Ojciec i matka, sąsiedzi i ciotki,
siostry zakonne w przedszkolu tworzyli religijną otoczkę, poza którą nie
wychylałem nosa.
Była to raczej religijność niedzielna i świąteczna,
tak bliska polskiemu katolicyzmowi. Codzienność obywała się bez świętości.
Rodzice chodzili co tydzień do kościoła, brali udział w procesjach czy nabożeństwach
różańcowych. A ja i moje rodzeństwo im towarzyszyliśmy. Z upływem lat stał
się katolicyzm moim światopoglądem, już wybranym i zaakceptowanym, choć
poddanym krytycznemu osądowi. Natomiast miałem od dzieciństwa problemy z „urzędnikami Pana Boga", czyli księżmi. Być może decyzja wstąpienia do
zakonu była rodzajem manifestacji — ja będę inny! Skończyło się, jak się
skończyło.
Marek
Edelman chciał kiedyś spytać księdza Józefa Tischnera, dlaczego on, człowiek
światły i wykształcony, w ogóle wierzy. Nie miał jednak, jak przyznaje,
odwagi. My chcemy to pytanie zadać tobie: dlaczego wierzysz? Do czego potrzebna
jest ci wiara?
Tę historię opowiedział mi sam Marek Edelman. Swoją
drogą szkoda, że nie zapytał Tischnera. Analogiczne pytanie chciał zadać
Jerzemu Turowiczowi. Ale tego również nie zrobił. Nie zadał go także
kardynałowi Jean-Marie Lustigerowi. Powiedział natomiast, że rozumie
Lustigera, Żyda, który przez chrzest wybrał życie. Został księdzem, potem
biskupem, a w końcu kardynałem i metropolitą Paryża. Marek Edelman widzi
religię przez pryzmat kariery zawodowej, do czego oczywiście ma prawo. Inna
sprawa, czy takie widzenie wyczerpuje istotę religii.
Pytanie, po co mi wiara, dla mnie jest równoznaczne z innym: po co żyję. I odpowiedź na oba jest jedna: żyję, by wierzyć, wierzę,
by żyć. Być może powie ktoś, że taka odpowiedź jest efektem prania mózgu w dzieciństwie, a potem w zakonie jezuickim. Jednak nie postrzegam chrześcijaństwa
jako ciężaru, ale jako dość spójny system przekonań, który pozwala mi
sensownie przeżywać moje życie. Oczywiście znam agnostyków, którzy dokładnie
tak samo mówią o swoim agnostycyzmie. Nie wierzą, bo wiara jest absurdem, a dogmaty ten absurd tylko podnoszą do n-tej potęgi. Bo jak tu pogodzić
wszechmoc Boga z istnieniem zła, jak uzasadnić dziewicze poczęcie Jezusa, nie
wspominając już o tak dziwnych z logicznego punktu widzenia konstrukcjach myślowych,
jak Bóg Jedyny w Trzech Osobach. Tak więc agnostycy mają poważne racje, by
trwać przy swojej niewierze.
Ja takich mocnych racji nie mam. Wierzę, bo inaczej nie
potrafię… Jeśli chcecie, możecie to nazwać via negativa.
Bo tak naprawdę nie jestem w stanie podać racji pozytywnych. Tak więc mogę
tylko powtarzać, przyjmijcie to za dobrą monetę: wierzę, gdyż wierzył także
człowiek imieniem Jezus z Nazaretu.
A
co odpowiedziałbyś profesorowi Tadeuszowi Kotarbińskiemu, który wyrzekł się
wiary nie z przyczyn serca, ale w imię uczciwości intelektualnej wobec samego
siebie? Nauka nie może korzyć się przed doktryną — pisał w 1930 roku -
„wedle której pewna porcja soku winogronowego, poddanego fermentacji
alkoholowej, po wykonaniu [...] nad nią pewnych zabiegów psychofizycznych -
staje się krwią człowieka, zmarłego przed kilkunastu wiekami". Prawdziwy katolik, skoro takie naiwności
bierze serio, nie może być człowiekiem dojrzałym intelektualnie.
Ostatnio w miesięczniku „Znak" ukazał się interesujący
artykuł Anny Wierzbickiej, autorki ważnej książki, opublikowanej również
po polsku, Co
mówi Jezus?
Otóż Wierzbicka na początku swych rozważań przywołuje
opinię jednego z australijskich psychiatrów, który pośród różnych
dewiacji psychiatrycznych nękających ludzi wymienia dewiację religijną. Co
ciekawe, wiarę w przeistoczenie postaci chleba i wina zalicza do tego rodzaju
schorzeń. Ona sama jest przekonana, że podobne opinie są wynikiem
nieporozumień językowych, które można przezwyciężyć. Niestety tego
rodzaju wysiłek intelektualny nie spędza snu z powiek pewnym siebie teologom
powtarzającym stare formuły, które należy, ich zdaniem, po prostu przyjąć
na wiarę.
Pamiętam także moją rozmowę z profesorem Henrykiem
Markiewiczem, który postawił analogiczne pytanie: po co księdzu wiara,
przecież jest ksiądz wykształcony, krytyczny i tak dalej. Przyznam, że wtedy
byłem trochę tym pytaniem oburzony i niezbyt grzecznie odpowiedziałem: „Pan
profesor ma wokół siebie tyle książek, które przeczytał. I dziwię się,
jak pan profesor może nie wierzyć, skoro połowa z nich mówi o religii".
Dziś już bym tak nie powiedział. Bo myślę, że wiara
jest kwestią wyboru, decyzji, którą człowiek świadomie podejmuje. Zgoda:
moja wiara jest odziedziczona, ale kiedy zacząłem używać rozumu, szukałem
potwierdzenia wcześniejszego zakorzenienia w chrześcijaństwie. No więc tak,
ja szukam potwierdzeń tego, co już we mnie jest.
Inaczej zatem niż Kotarbiński czy Woleński. Ich życie i podejmowane decyzje sprowadzają się z kolei do szukania uzasadnień dla ich
niewiary i odrzucenia Kościoła. Profesor Kotarbiński, co pokazuje choćby
przywołany fragment, ewidentnie szuka nieścisłości czy nielogiczności w doktrynie kościelnej. Dla niego transsubstancjacja — termin wprowadzony do
teologii przez świętego Tomasza — jest absurdem, dla mnie transsubstancjacja
wskazuje na rzeczywistość sakramentalną, a więc wymykającą się logice.
Moje wykształcenie służy mi, aby zracjonalizować coś, co z natury — jak
przemiana chleba i wina w ciało i krew Chrystusa — racjonalne nie jest.
Oczywiście argumenty Kotarbińskiego są intrygujące i dlatego wytrącają
takich „wiarków" jak ja z intelektualnej drzemki. Zmuszają choćby do
ponownego przemyślenia dogmatów Kościoła.
Przekonujesz,
że wiara to kwestia wyboru. Jednak Kościół uczy, że wiara to również
sprawa łaski. Zobaczmy choćby, co dzieje się z ortodoksyjnym Żydem Szawłem,
który — dotknięty przez Bożą łaskę — staje się świętym Pawłem. Co
stało się z Augustynem, który profity płynące z nauczania retoryki i zamiłowanie
do rozpusty i kobiet zamienia, w imię jakiegoś objawienia w ogrodzie pod
drzewem, na studiowanie Biblii i mnisi habit. Być może i profesor Woleński
dozna kiedyś łaski nawrócenia, która ponoć spada na człowieka
niespodziewanie.
To
już trzeba zostawić Panu Bogu, który ma różne sposoby przekonywania. Akurat w przypadku Jana Woleńskiego trudno mi cokolwiek powiedzieć, ale mam odczucie,
jakby do niego Bóg przemawiał jasnością logicznych formuł i łaską
demaskowania ludzkiej głupoty. Może dodałbym jeszcze jako ślady obecności
transcendencji w jego życiu piękno muzyki, sportowych zmagań, miłość do żony i dzieci. Zapewne przez szczerość i wierność przyjaźni, spójność
przekonań filozoficznych uzyskuje spokój ducha, jaki wierzącemu jest dany dzięki
wierze. Inna sprawa, że w tych znakach „Bożej obecności", które wymieniłem,
rozpozna się także wielu wierzących. Ja się rozpoznaję.
Czy
ateista może być błogosławieństwem dla wierzącego? Choćby dlatego, że
starając się kwestionować sens wiary, zmusza wierzących do weryfikacji
swoich przekonań. Jest to cenna obecność szczególnie wtedy, kiedy wiara
zaczyna przybierać bałwochwalcze formy. Historia dowodzi, że dla chrześcijaństwa
popadanie w bałwochwalstwo było czymś naturalnym...
Dokładnie
tak rozumiem obecność i dialog z niewierzącym. Agnostyk jest dla mnie — człowieka
wiary — lustrem, w którym się przeglądam. Jedno z podstawowych pytań, które
stawia również agnostyk, brzmi: skoro można przyzwoicie i sensownie żyć bez
wiary, po co wiara, co daje i czemu służy? Takie pytania dla wierzącego są błogosławione.
Jest w nich moc oczyszczająca dla kogoś, kto wierzy i wyraża swoją wiarę.
Jeśli do takich radykalnych pytań człowiek wierzący podejdzie z życzliwością, a nie lękiem, może okazać się, że niektóre elementy jego wiary mają bałwochwalczy
charakter. Ale ten proces oczyszczania wiary pokaże też, że zostaje coś, co
się mu nie poddaje. I to jest kamień węgielny wiary, zasadnicza różnica między
niewierzącym i wierzącym. Przyjaźnię się z kobietą, która jest
agnostykiem. Jej pytania mają dla mnie właśnie taki oczyszczający charakter,
przywracają wierze jej pierwotną czystość.
Może to dziwne, ale przyznam, że w zakonie nieczęsto
rozmawialiśmy na temat wiary. Za to wiele o logistyce i sprawach
organizacyjnych. Z kolei kiedy spotykam się z ateuszami, najczęściej
rozmawiamy o wierze. Oni zmuszają mnie do tego, bym ich przekonał, że
istnieje jednak zasadnicza różnica między Kościołem a Microsoftem.
Ateista
może zmusić wierzącego, niczym w XVI wieku Marcin Luter, do odnowy Kościoła.
Kontrreformacja nie tyle przecież była walką z reformacją, ile odpowiedzią
na nią.
1 2 3 4 Dalej..
« Światopogląd (Publikacja: 05-11-2005 Ostatnia zmiana: 08-12-2005)
Stanisław ObirekUr. 1956 r. Jeden z najbardziej znanych jezuitów polskich, znany m.in. ze swego zaangażowania w dialog międzyreligijny i z niewierzącymi. Studiował filologię polską, filozofię i teologię na uczelniach Krakowa, Neapolu i Rzymu. W 1997 roku habilitował się na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1976 roku wstąpił do zakonu jezuitów; w 1983 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Był profesorem w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej Ignatianum w Krakowie. Pełnił tam także funkcje kierownika Katedry Historii i Filozofii Kultury oraz prorektora. Przez cztery lata był rektorem Kolegium Jezuitów w Krakowie. Był także wieloletnim redaktorem naczelnym "Życia Duchowego" oraz twórcą oraz dyrektorem Centrum Kultury i Dialogu. Jest autorem książki "Co nas łączy? Dialog z niewierzącymi" (2002). Interesuje się miejscem religii we współczesnej kulturze, dialogiem międzyreligijnym i możliwościami przezwyciężenia konfliktów cywilizacyjnych i kulturowych. We wrześniu 2005 roku opuścił zakon jezuitów. Obecnie jest wykładowcą Uniwersytetu Łódzkiego. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 14 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Karol Wojtyła – Jan Paweł II | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4444 |
|