|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Ludzie, cytaty » Voltaire
Émilie du Châtelet. Bogini Woltera [2]
Człowiek jest najcudowniejszym tworem natury, zawiera w sobie wszystko, a jego
talenty są nieskończenie różnorodne, odnawiają się i rozwijają w ciągłym akcie tworzenia. Żadna moc nie jest w stanie zniweczyć tego odwiecznego cudu, jakim jest inteligencja. Oto jeden z dogmatów religii Woltera. „Nie jesteśmy stworzeni jedynie po to, by czytać Platona i Leibniza, mierzyć krzywe i porządkować fakty w naszej głowie, lecz urodziliśmy się z sercem, które trzeba wypełnić:.. Musimy wpuścić do naszej głowy wszelkie możliwe światy, otworzyć wrota naszej duszy dla wszystkich nauk i uczuć. Jeśli tylko zachować w tym ład, znajdzie się miejsce dla wszystkiego." Pani du Châtelet, nawrócona na tę doktrynę wszechstronności człowieka, pisze ze swej strony: „Upodobanie sobie jednej dziedziny sztuki lub nauki dowodzi szczególnego ograniczenia umysłowego… Można jedną z nich przekładać nad inne, ale po co wykluczać pozostałe? Natura dała nam tak mało drzwi, przez które przyjemność i nauka mogą wejść do naszej duszy, dlaczegóż zatem otwierać tylko jedne z nich?"
Toteż otwiera się je na prądy umysłowe z wszystkich stron świata, z zastrzeżeniem, że to „dla przyjemności i nauki". Jedno idzie w parze z drugim. Oboje kochankowie-przyjaciele są zgodni: hasłem jest „brak wyłączności". Możliwości człowieka są nieskończone, nie wolno mu powiedzieć „nie" żadnemu ze swych zainteresowań; żadna cząstka jego osobowości nie może leżeć odłogiem. Jeśli amputuje samego siebie, popełnia zbrodnię przeciw ludzkości.
(...)
Saint-Lambert jął od razu zerkać w stronę pani du Châtelet. Nie musiał zerkać długo, wnet rzuciła mu się w ramiona. Było to w pewnym sensie nie do uniknięcia. Emilia była u kresu wytrzymałości. Wolter był zawsze, nawet w swoich najlepszych momentach, tylko „lodowatym kochankiem" — wiek, choroba, swoista oziębłość biorąca się z przesytu, uczyniły zeń kochanka zimnego jak lód. To bardziej niż pewne, że Emilia usychała od wielu lat. A przecież nie była stworzona do takich umartwień. Jej napady złości i płaczu, jej
zapamiętanie w grze znalazłyby może wytłumaczenie w osobistym dramacie. Wolter niewątpliwie kochał ją nadal równie mocno jak dawniej — ale inaczej. Począwszy od 1742 r. Fryderyk naigrawa się z Woltera, kiedy ten mu się zwierza — zrobiłby lepiej, gdyby milczał! — że łączą go z Emilią już tylko więzy uczuciowe i duchowe. Może to i prawda, ale wolno w to wątpić. (W każdym razie,
jeśli w 1742 r. był zimny dla Emilii, nie był taki dla kogo innego — będziemy jeszcze mówić o tej innej, nieoczekiwanej bałamutce. Gdyby Emilia dowiedziała się o tym, o czym my wiemy, jaka byłaby awantura!)
Pewne jest tylko, że Emilia ma chandrę i bardzo z tego powodu cierpi.
Próbowała z Wolterem „zbliżeń". Musiała się ich jednak wyrzec, przynosiły zbyt wiele rozczarowań. W wierszu przepojonym subtelną melancholią Wolter przyznaje, że są obrządki, których w wieku lat pięćdziesięciu czterech już nie odprawia. Prosi Emilię o wybaczenie, pociesza ją i siebie pociesza. W biegu po rozkosz Miłość raptem dostaje zadyszki, wówczas przekazuje pochodnię Przyjaźni,
która idzie dalej… miarowym krokiem, który już nie jest biegiem, ale przechadzką. To alegoria Rezygnacji, najbardziej wzruszająca i rzewna, jaka istnieje. Oto co pisze Wolter… po fiasku:
Na ratunek mi zstąpiła Z niebios Przyjaźń nader tkliwa,
Choć tak tkliwa, jednak była
Znacznie mniej niż Miłość żywa.
Jej blaskiem wzruszony byłem
...........................................
Tak, żem ruszył za nią w drogę,
Lecz idąc w płacz uderzyłem,
Że tylko za nią iść mogę.
To dlatego Emilia tak często płakała i spodziewała się, że Saint-Lambert osuszy jej łzy. Operetka kończy się niestety tragicznie, lecz mając coś do powiedzenia w tej sztuce, Wolter nie będzie sobie
mógł odmówić paru skapenowych szelmostw, i to u samych wrót grobowca.
Owa „obojętność" Woltera nie była tajemnicą. Ksiądz de Voisenon mówił z myślą o stosunku Woltera do pani du Châtelet, że „napisał on więcej epigramów przeciwko religii niż madrygałów dla swej kochanki".
A nawet w jego bilecikach — co za oschłość! „Oto czterdziesty drugi dzień
bez wiadomości od Ciebie, pomnóż minuty przez 42, a otrzymasz liczbę moich cierpień." Jeśli ta jałowa matematyka jest wszystkim, czym natchnęła go niecierpliwość, to znaczy, że jego serce jest z lodu. Możemy śmiało powiedzieć: biedna Emilia! Pozostaje jej tylko ekstaza na mrozie na widok gwiazd, lecz i ta ekstaza jest lodowata!
Wciąż jest tak samo zakochana jak na początku. Kochała zawsze z wielkim żarem, bardziej, niż ją samą kochano. Z dwojga zawsze jedno płaci drożej. Emilia otwierała swą duszę przed przyjaciółmi, takimi jak d'Argental i wzrusza to tym bardziej, że jest szczera i wstrząśnięta, gdy wyznaje „że ma duszę tkliwą i niezmienną, która nie potrafi udawać ani powściągać swoich namiętności, która nie zna zobojętnienia ani odrazy, której upór stawi czoło wszystkiemu, nawet pewności, że się nigdy nie będzie kochaną. Byłam wszakże szczęśliwa przez dziesięć lat dzięki miłości tego,
kto podbił moja duszę… Kiedy wiek, choroby, zapewne również przesyt osłabiły
jego uczucia, długi czas tego nie dostrzegałam: kochałam za dwoje… To prawda — dodaje — że utraciłam ten stan szczęśliwości i nie obyło się bez wielu łez, jakie mnie to kosztowało." Proszę bardzo! Wszystko wyłożyła. W chwili przyjazdu do Lunéville ma dość wylewania łez: koniec z wyrzeczeniami, potrzebuje kochanka. Na jej drodze staje Saint-Lambert, ona zaś go bierze.
W maju 1747 r. Saint-Lambert był już jej kochankiem. (...)
Pewnego październikowego wieczoru w 1748 r. w Commercy Wolter udaje się bez
ceregieli do apartamentu Emilii. Drzwi nie są zamknięte, a więc wchodzi. Żadnego
lokaja, który by go zaanonsował. Idzie dalej, otwiera inne drzwi, nie widać
żywego ducha. Uchyla drzwi do buduaru Emilii… a tu co za obrazek! Jego Emilia i Saint-Lambert w pozycji, która nie pozostawia wątpliwości co do stopnia
wzajemnego spoufalenia. Wydaje okrzyk! (...)
Przerażają ją skutki, jakie mogłoby pociągnąć za sobą głośne
zerwanie z Wolterem, jej oficjalnym kochankiem od siedemnastu lat. Jaka byłaby
jej sytuacja na dworze, w świecie, wobec rodziny? A pan du Châtelet? Co
powiedziałby pan du Châtelet? Że jego żona zdradza pana de Voltaire z nowym
kochankiem? Nie zniósłby tego. To zerwanie byłoby równie skandaliczne co
rozwód
Pośpieszyła do wezgłowia Woltera, który położył się, zdruzgotany tą sceną. Przysiadła na łóżku — jeśli miłość nie była zdolna pogodzić kochanków, pozostawała im logika. Emilia była równie biegła w jednej, jak i w drugiej. Longchamp udawał, że krząta się po sypialni. Emilia mówiła po angielsku, rozumiał tylko
pieszczotliwe zdrobnienia, jakimi się nazywali. Ponieważ nie zrozumiał nic poza tym, a Wolter był wciąż naburmuszony, Longchamp wyszedł i przyłożył ucho do drzwi. Emilia natychmiast przeszła na francuski.
Trzeba było uniknąć go za wszelką cenę.
Zaczęła od nieśmiertelnego argumentu: Woltera wzrok omylił. Źle widział, widział podwójnie. Czyż nie jest prawie głuchy na jedno ucho? Jego oczy nie są lepsze. Wolter żachnął się przysięgając, że widział całkiem wyraźnie i że mógł był dotknąć tego, co widział. Podobnie kiedy ten biedak Musset ujrzał w malignie doktora Pagello darzącego względami George Sand i kiedy ośmielił się poskarżyć kochance, przekonała go, że był jedynie ofiarą gorączkowych halucynacji. Lecz Wolter nie bardziej wierzył w swoje przywidzenia niż Musset w swoje majaki. Wobec uporu ojca
Semiramidy i jego strasznego gniewu Emilia zmieniła taktykę. Wyznała wszystko i powiedziała mu, że od tej pory trzeba pogodzić się z sytuacją, by móc dalej żyć, i to nawet dobrze żyć. Wystarczy, by każdy się do tego przyłożył. Wychodząc z takiego założenia, Emilia zobrazowała je po mistrzowsku.
Co było dla niej najcenniejsze na świecie? Zdrowie Woltera. Gdyby zażądała od swego leciwego kochanka czułych i namiętnych względów, jakich miała prawo odeń oczekiwać, jak by się to skończyło? Zabiłoby go to.
Wolter przytaknął. Czy już od dawna tego nie przyznawał? A ona, co stałoby się z nią w obliczu śmierci kochanka, który zginął w jej służbie? Umarłaby ze zgryzoty. Czego już nie wycierpiała, kiedy był w Prusach. Zwykłe rozstanie wpędzało ją niemal do grobu, śmierć kochanka zawiodłaby ją tam niechybnie. Zgodził się i z tym. W rezultacie, gdyby Wolter był prawdziwym kochankiem, umarłby od tego, ona zaś by go nie przeżyła. Skoro jednak nim nie był, ona umierała z tęsknoty, gdyż owe miłosne porywy, które dla niego były zabójcze, dla niej były życiodajne. A więc? Chciał zatem, by zmarniała i wyzionęła ducha? Wolter jęknął. Miał stać się przyczyną śmierci Emilii czy pozostawić innemu troskę o utrzymanie jej przy życiu, by mogła go nadal kochać? Okrutny dylemat! Emilia znalazła już rozwiązanie — on zaś był gotów je zaakceptować.
Tak więc wzięła sobie kochanka li tylko dla zachowania przy zdrowiu Woltera i siebie, ten sam środek pomagał obojgu. Saint-Lambert nie był rywalem, w istocie był lekarzem ich słabnącej miłości, był ich zbawcą.
Nie mogąc oprzeć się takiej jasności i rozwadze, Wolter wykrzyknął: „O pani, masz zawsze rację, lecz skoro nie może być inaczej,
niech chociaż nie odbywa się to na moich oczach!"
Było to doprawdy najskromniejsze wymaganie, z jakim mógł wystąpić. Skoro Emilia nie może się obyć bez tego remedium, niech przynajmniej zasunie rygiel, kiedy przyjmuje lekarza. Wolter zapłakał. Uściskali się. Emilia poleciła mu dla zdrowia nie myśleć o błahostkach i odeszła.
Ugłaskała jednego z kochanków. Pozostawało jej udobruchać drugiego.
Zapalczywy Saint-Lambert był nadal gotów rozpłatać Woltera. Emilia przemawiała doń krócej, gdyż zachowała dla niego inne argumenty niż racjonalne. Niemniej dowiodła mu, że to dla niego żadna chluba ani korzyść zgładzić cherlawego
pięćdziesięcioczteroletniego starca, który w dodatku jest sławny, i że znalazłoby się wielu takich, którzy poczytaliby mu za zbrodnię ten pojedynek; że poza tym pan de Voltaire jest najlepiej w świecie usposobiony do swego rywala i chętnie wyciągnąłby rękę do
zgody, gdyby pójść do niego z przeprosinami za zbyt gwałtowną wymianę zdań. Tak nakręcony, Saint-Lambert manewrował zręcznie. Stawił się przed Wolterem i wymamrotał kilka słów przeprosin, których nie dano mu dokończyć. Wolter, wzruszony do łez, padł w ramiona tego lekarza, który tak troskliwie opiekował się jego Emilią. I oto płaczą razem. Chciałoby się ujrzeć minę Emilii w owej chwili. „Mój chłopcze — rzekł Wolter młodemu rywalowi — o wszystkim zapomniałem, to była moja wina. Jesteś w tym szczęśliwym wieku, kiedy się kocha i jest się kochanym. Korzystaj z tych chwil zbyt krótkich, taki schorowany starzec jak ja nie nadaje się już do rozkoszy."
(...)
1 2 3 Dalej..
« Voltaire (Publikacja: 09-03-2007 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5297 |
|