|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Historia
Boliwar Ameryki Północnej [2] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Miał chyba rację. Szczególne walory strategiczne przyczółka
zajętego przez desant polegały nie tylko na metrowej grubości masywnych
murach kamiennego wiatraka, Budowlę mającą obłe, cylindryczne ściany
wzniesiono na wysokiej nadbrzeżnej skarpie. Krzywe balistyczne torów pocisków
wystrzeliwanych z dział stojących na pokładach statków wojennych Royal Navy
załamywały się pod kątem. Od strony lądu, w najbliższym sąsiedztwie,
wysokie, zasłaniające obiekt wydmy znajdowały się w zasięgu ognia muszkietów,
co uniemożliwiało podciągnięcie dział na odległość potrzebną do
precyzyjnego celowania. Nie znano jeszcze celowników optycznych i nie umiano
dokonywać skomplikowanych obliczeń by skutecznie razić niewidoczne cele. Pośpieszne
ułożenie kamiennej osłony pomiędzy najbliższymi zabudowaniami osady Nowa
Jerozolima znakomicie osłaniającym przedpole, pozwoliło skutecznie bronić się
przeciw kilkunastokrotnie liczniejszym nieprzyjaciołom. Gdy oblegającym w nagłym
ataku udało się zawładnąć jednym z budynków, z których mogli ostrzeliwać
furtę prowadzącą do wnętrza młyna, a tym samym odciąć tych, co byli w środku
od dostępu do wody, osobiście poprowadził kontratak na bagnety. Przeciwnik
bezładnie podał tyły. Komendant objął dowodzenie wysuniętej reduty. W niej
zastała go kapitulacja. Białą flagę wywiesili pozostali w młynie. Nie miał
do nich żalu. W końcu byli ochotnikami, wielu nigdy nie wąchało prochu, Dla
wielu była to ich pierwsza bitwa, pierwsza wojna, pierwsze rany i pierwsza śmierć. I tak wytrzymali długo. Całe
pięć dni i nocy. Sto dwadzieścia godzin. Bez snu, bez jedzenia, bez
wypoczynku. Mokrzy, zziębnięci, przemarznięci do kości. Poddawali się, gdy
już nie mieli czym strzelać. Gdy już rozpiłowali ostatnie ogniwa przypadkowo
znalezionego łańcucha, połamali noże, wyłupali ze ścian stare pordzewiałe
gwoździe. On nie zamierzał się poddać. Chciał poprowadzić do ostatniego
zwarcia na białą broń, i zginąć w walce. Większość miała jednak tylko
strzelby myśliwskie, Bagnet trudno było do nich przymocować. Nie poszli do
ataku. Regiment Glennary Highlanders rekrutujący się z rodzin przymierających
głodem szkockich osadników-katolików, szczególnie nienawidzących Yankesów
za ich liberalizm i sprzeniewierzenie się prawdziwej wierze Chrystusowej,
skierowali angielscy oficerowie na pierwszą linię. Oni też ponosili najcięższe
straty. Razem z milicją hrabstwa Grenville, byli najbardziej zajadli w poszukiwaniu niedobitków. W zagajniku dopadnięto uciekinierów. Tłuczono ich
drągami i pałami. Po pozbawieniu przytomności, ograbiono z butów i ciepłej
odzieży. Który tylko stawiał opór, zabijano go bagnetami na miejscu. Z pozostałymi już miano dokończyć gdy na piersiach jednego zauważono medalion z wizerunkiem Matki Boskiej? A więc to nie jankes-przeklęty
heretyk. Ocucono go. Podał się za dowódcę. Zaprowadzono go do sztabu. Tam został rozpoznany. Po paru dniach, spędzonych w niewiarygodnej
ciasnocie pod pokładem niewielkiego parowca, więźniów dostarczono do
Kingston. Wzdłuż Brook Street wił się długi szereg pokrwawionych, słaniających
się, nieogolonych i cuchnących postaci w łachmanach. Orkiestra 83 pułku grała
Yankee Doodle, amerykański hymn,
specjalnie fałszując, biorąc za wysokie tony, zamieniając melodię w zgrzytliwy charkot kociej muzyki. Okrętowy sznur wiążący z tyłu ręce jeńców,
opasywał również każdemu szyję. Stojący na chodniku pod ścianami domów tłum
szydził, pluł, obrzucał nieszczęśników nieczystościami. Szarpnięcie,
uchylenie głowy przed lecącymi kamieniami, gwałtowniejszy skręt ciała
powodował naprężenie i zaciśnięcie pętli. Nie wolno było upaść. Sznur zadławiłby najbliżej idących. Czoło kolumny otwierał wysmukły młody mężczyzna o płonących oczach. Poszarpane odzienie, zwisało na nim w strzępach Mocno
utykał na przetrąconą uderzeniem kłody nogę. Głowę trzymał do góry
dumnie. Patrzył gdzieś przed siebie. Nie dla materialnych korzyści wstąpił
do loży Myśliwych Mikołaj Szulc. Mierził go prymitywizm, zachłanność i dorobkiewiczostwo współobywateli, szczególnie tych zamożniejszych,
znaczniejszych, uważających się za coś lepszego. Sam zresztą pieniądze też
zrobił. Są rzeczy znacznie ważniejsze niż pieniądze, niż business. Nie można
dopuścić, by ludzie zapomnieli o istnieniu takich pojęć jak honor, godność,
wierność danemu słowu, złożonej przysiędze, idei, której się służy. On
był wierny. Był przede wszystkim wierny samemu sobie. Gardził chyba tym motłochem,
co go opluwał i obrzucał błotem. Upodleni przez system sprawowanej władzy
ludzie upodlają się sami, upodlają innych. Raz uruchomione perpetum mobile
nienawiści, wrogości, kłamstwa i potwarzy obraca się nieprzerwanie. Anglicy
rozpuścili w tłumie wieści, że „piraci" pastwili się nad ciałami poległych
oficerów królewskiej armii, że posiadali listy najznamienitszych obywateli,
których zamierzali zgładzić wraz z rodzinami jak tylko „wyzwolą Kanadę".
Golgota Patriotów trwała przez parę kilometrów. Ciosami kolb zostają
wreszcie wepchnięci do kazamatów we wschodniej części dziedzińca fortu. Ściany
lochu pokrywa lodowa skorupa.
Dziedziniec nazywany jest dziś Placem Parad i w
sezonie letnim studenci przebrani w dawne mundury, specjalnie wyszkoleni
według dziewiętnastowiecznych regulaminów piechoty, codziennie odbywają
pokazy musztry na użytek turystów licznie odwiedzających sławny fort. W każdą
środę zaś i sobotę, o ile tylko pogoda na to pozwoli, ma miejsce półtoragodzinny
spektakl. Z udziałem orkiestry wojskowej grającej na bębnach i piszczałkach
oraz konnej baterii dział, biorących udział w specjalnie zaaranżowanej
bitwie. Siedzący na składanych fotelikach przy ścianie dawnych koszar widzowie, mogą na własne oczy zobaczyć jak niewiele sekund
zajmowało sformowanie sławnego brytyjskiego „kwadratu", który odpierał
skutecznie i z dużym hałasem ataki zastępów otaczającego go ze wszystkich
stron nieprzyjaciela. I jak w natarciu formowana była równie sławna „cienka
czerwona linia" — podwójna tyraliera żołnierzy strzelających kolejno w ściśle
odmierzonych odstępach czasu.
W dniu 21 listopada 1838 r. kiedy tylko dotarła do
Waszyngtonu wieść, że desant zakończył się niepowodzeniem, prezydent van
Buren złożył znamienne oświadczenie: „Obywatele amerykańscy, jeśli się
znajdują wśród wziętych pod Prescott do niewoli nie mogą oczekiwać, że
rząd Stanów Zjednoczonych wystąpi w ich obronie." Prezydent umywał ręce.
Oficerowie sił zbrojnych Jej Królewskiej Mości królowej Wiktorii, wchodzący w skład sądu wojennego w Kingston, mieli zadanie ułatwione. Sądzili
pospolitych przestępców, kryminalistów, piratów i rabusiów.
Już na pierwszym przesłuchaniu, jeszcze w Prescott, w Fort Wellington,
wszystkich bez wyjątku zapewniano, że czeka ich stryczek. Do większości to
nie docierało. Chcieli po prostu spać. Tylko spać. Groza położenia pojawiła
się z całą ostrością dopiero w kazamatach Fortu Henry. Gubernator Sir George
Arthur posiadał delikatną, subtelną inteligentną twarz, smukłe
arystokratyczne dłonie. Malarz sportretował go, siedzącego w głębokim
fotelu, zajętego studiowaniem ważnych dokumentów. Mimo woli artysta oddał
jednocześnie jakiś wyjątkowy zupełnie wyraz drapieżnego, ptasiego okrucieństwa w wyrazie oczu, w sadystycznym zaciśnięciu wąskich warg. Ten człowiek, w latach gdy sprawował rządy w Hobart, stolicy brytyjskiej kolonii karnej na
Ziemi van Diemena, podpisał wyroki śmierci na 1508 osób. Ośmiu, ułaskawił.
Zamieniając szafot na dożywotnie przykucie do taczek. Zbyt inteligentny był
Sir George, aby nie wiedzieć, jak się naprawdę rzeczy miały, zbyt mądry i zbyt dobrze wykształcony, aby nie zdawać sobie sprawy z działania
skomplikowanego mechanizmu terroru, zastraszenia, wzajemnej denuncjacji i szpiegostwa. Mechanizmu, który sam zaprowadzał, napędzał i manipulował nim
niezwykle sprawnie. Dlatego właśnie jemu, po szlachetnym i prostolinijnym
lordzie Durham, powierzono zadanie uratowania dla korony brytyjskiej staczającej
się w otchłań otwartej rebelii kanadyjskiej kolonii. Stanął na wysokości
zadania. Na Ziemi van Diemena sprawa z ujętymi piratami byłaby krótka. Z desantem pod Prescott należało postąpić podobnie. Wszechwładnemu
gubernatorowi, którego szpicle byli wszędzie i który o każdym wiedział
wszystko, nikt nie śmiał się przeciwstawić. Okazywanie surowości było dla
tych oficerów milicji, którzy sympatyzowali być może w głębi serca ze
stronnictwem kanadyjskich Patriotów, demonstracją ich lojalności wobec korony
brytyjskiej. Nie mogli sobie pozwolić na sprawienie
zawodu Jego Ekscelencji Gubernatorowi. I nie sprawili. Pierwszy wyrok śmierci
wydano na przywódcę bandy rebeliantów. Na długo go zapamiętano. Absolutnie
bezczelny. Jak śmiał nie prosić o łaskę i drwić sobie z Wysokiego Sądu
stwierdzając na samym początku, że jest winny, czym całą procedurę czynił
zbyteczną. Posągowy, małomówny, nieporuszony, ledwo raczył odpowiadać na
zadawane pytania. Zachowywał się tak, jak gdyby nie jemu je zadawano, jakby to
nie on był sądzony, jakby to nie on miał zawisnąć na szubienicy. Nie można
go było złamać, ukorzyć. Hardy Polak. Oni wszyscy tacy. Do tego jeszcze
poeta. Na biurku przed gubernatorem położono skonfiskowany w jego celi poemat.
Nawet nieźle znał angielski. Zatytułował go Maidens
Answer: W jednym fragmencie wspomina o dalekim kraju w Europie: For Poland he tought, and for freedom he fell; Przed śmiercią
przeczytał go współtowarzyszom niedoli. Do ostatnich chwil ich pocieszał,
podtrzymywał na duchu, utrwalał w postanowieniu, aby umierać godnie. Nie
prosić oprawców o łaskę. Wszak byli rycerzami walki o wolność, o ludzką wolność, o zniesienie kolonialnego jarzma — często
trzeba walczyć z tymi, których chce się wyzwolić. Gorzki paradoks historii.
Odnotowywany jednak na stronicach dziejów powszechnych nie tak znowu rzadko.
Jeszcze w więzieniu zaczynała otaczać Szulca
legenda, uwielbienie tych, którymi tak krótko dowodził i szacunek oraz uznanie
wrogów. Po długich zabiegach Johna Macdonalda, adwokata z urzędu przydzielonego
do rozprawy, zgodzono się, aby umierał na szafocie ustawionym nie na więziennym
podwórzu, a specjalnie do tego celu wzniesionej szubienicy przy północnych
szańcach Fortu Henry. Umierał tak jak żył i walczył. Wyspowiadał się
przed katolickim księdzem, przyjął sakrament, podarował katu zwróconą mu złotą
tabakierkę i sam sobie założył pętlę na szyję. Było to 8 grudnia 1838
roku. Młody, 24-letni adwokat zapamiętał tę datę i tego człowieka do końca
życia. Zapamiętał też, że spisując na życzenie skazanego testament, nie
przyjął przeznaczonych dlań stu dolarów. Podkreślał to wielokrotnie. Dla
syna oszczędnego szkockiego emigranta, jakim był przyszły pierwszy premier
Dominium of Canada, była to ofiara znaczna i godna utrwalenia na kartach pamiętników.
Wówczas rozpoczynał dopiero karierę prawniczą. Dosyć niefortunnie. Wszyscy
jego klienci wędrowali na szubienicę. Koledzy adwokaci żartowali, że Johna
należałoby mianować generalnym prokuratorem, bo wyśmienicie doprowadzał
klientów na szafot. Angielskie poczucie humoru od dawna uchodziło za dość
specyficzne. W ostatnich dniach przed śmiercią rozmawiał z Szulcem ówczesny
szalejący reporter-żołnierz, pisarz i dziennikarz jednocześnie, kawaler
orderu wojennego św. Ferdynanda, eks-major John Richardson. Podróżując z Montrealu do Toronto, przejeżdżał drogą prowadzącą w bezpośrednim sąsiedztwie
kamiennej wieży wiatraka, u którego stóp, po północnej stronie, wzruszoną
ziemię wspólnej mogiły Patriotów przysypywał świeży śnieg. Gdy dotarł
do Kingston było już po ogłoszeniu pierwszych wyroków. Skazanym pozostało
parę dni życia. Dzwoniący kluczami strażnik sprowadził go po schodach do
ciemnego wilgotnego lochu. Umieszczone wysoko, niewielkie, zakratowane okienko
nie oświetlało go wystarczająco. Dopiero po chwili dostrzegł tłum półnagich,
odzianych w strzępy ubrań postaci tłoczących się wokół umieszczonego po
środku żelaznego piecyka. Gotowali na nim jakąś strawę, grzali zgrabiałe
palce. Podmuchy lodowatego wiatru znad rzeki niosły do wnętrza drobiny śniegu.
Na dźwięk obracanego w zamku kraty klucza zwrócili zarośnięte, znękane
twarze. Tylko jeden z więźniów nie zareagował. Z założonymi w tył rękami, wyprostowany, z wysoko podniesioną głową, oddany myślom,
wolno, metodycznie przemierzał krokami kamienną posadzkę. Robił wrażenie
jakby znalazł się w tym miejscu zupełnie przypadkiem, niespodziewanie dla
siebie samego. Gdy w końcu dostrzegł nowego przybysza jakby się ożywił.
John Richardson nosił wąsy oraz podbitą futrem podobną do szlacheckiej
bekieszy zamorrę i welwetową czapkę z kutasami zawadiacko założoną na bok
głowy w stylu, jak sam określił, "á la Polonaise". Ten właśnie strój mógł być przyczyną, że tamten w pierwszej chwili — uznał go za ziomka, który przyszedł pocieszyć skazańca
przed śmiercią. Rozmawiali po francusku, bowiem tym językiem jeniec władał
lepiej niż angielskim. Pomiędzy dokładnie wygolonymi Jankesami, noszącymi
bokobrody urzędnikami Jej Królewskiej Mości i brodatymi traperami z kanadyjskiej tajgi, wąsate oblicza spotykało się rzadko. Sarmacka ozdoba
plemienia Polaków znana była na całym świecie. Po klęsce Powstania
Listopadowego rosyjski car zabronił noszenia wąsów. Polak pozostawił
niezatarte wrażenie jako człowiek, który wierzył w Wolność nie jako ogólnikową
metaforę, ale jako ideę którą się żyje, za którą się walczy i umiera.
Na śmierć był przygotowany i pogodzony z losem Wertując strony książki
Richardsona Eight Years in Canada, Monteral 1847, można trafić na zupełnie nieoczekiwane informacje. Mogą one rzucić nieco
nowego światła na to, co się wydarzyło nad brzegami rzeki Św.
Wawrzyńca zimą 1838 roku. Niezależnie od atrakcyjności i — sensacyjności
opowieści o polskim Donkiszocie i „piratach", której każdy rasowy
dziennikarz poświęciłby odpowiednio dużo miejsca, Richardson usuwa ją
niejako w cień, zajmując się głównie problemem dezercji i dezerterów z regularnych oddziałów kolonialnej armii i floty. Aż 5000 żołnierzy i oficerów w latach 1813-1838 opuściło szeregi królewskich wojsk. Dezerterowali za południową
granicę pojedynczy żołnierze, nawet całe kompanie. Służba królowej była
wyjątkowo ciężka i źle płatna. Morderczy dryl, drakońskie kary, wyniosłość i pogarda jaką darzyli zwykłych szeregowych panowie oficerowie, na pewno należały
do poważnych przyczyn takiego stanu rzeczy, ale nie jedynych.. Dezerterzy, to
były straty w kategoriach jak najbardziej ekonomicznych. Należało zrobić
wszystko, aby przynajmniej ograniczyć dezercję. Najważniejszą jest
wprowadzenie zakazu czytania. Czytania czegokolwiek. Drugą — rozszerzenie
praktyki umożliwiania zakładania rodzin przez żołnierzy po 15 latach
nienagannej służby.
1 2 3 Dalej..
« Historia (Publikacja: 02-06-2007 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5392 |
|