|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
| |
Złota myśl Racjonalisty: "Istota ludzka powinna umieć zmieniać pieluchy, zaplanować inwazję, ubić wieprza, zbudować statek, zaprojektować dom, napisać sonet, poprowadzić księgę rachunkową, zbudować mur, nastawić złamanie, pocieszać umierających, wydawać rozkazy, przyjmować rozkazy, działać w grupie, działać samemu, rozwiazywać równania, analizować nowe problemy, roztrzasać nawóz, zaprogramować komputer, ugotować smaczny.. | |
| |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Powiastki fantastyczno-teolog.
Nawet diabeł zapłacze… [3] Autor tekstu: Kamil Szpyt
Rozwidlony język
gwałtownie wysunął się, badając powietrze. — Ojciec był w błędzie. To nie są istoty wyższe. Co ja mówię, to nie są nawet myślące
zwierzęta, oni są gorsi od zwierząt! Jeżeli zostawić ich samych, bez dania
wskazówek, założą sobie niewolnicze kajdany. Albo rozpieprzą wszystko wokół.
Wasze baranki boże to mięso na odstrzał! — Więc zapewne
twoje „wilki" to opus magnum ludzkości? — warknął anioł, ze wzbierającą złością. Zapadła nagła
cisza. A później śmiech, szczery, jazgotliwy śmiech. — Tu mnie masz,
braciszku, tu mnie masz — wstrząsana rechotem, trójkątna głowa kiwała się na
boki — No dobrze, spójrzmy więc na moje wilki!
Z pyska wysunął się
obłok gęstej pary, przybierając w powietrzu kształt kwadratu o kilkumetrowych
bokach. Powietrze wewnątrz niego zgęstniało, tworząc obraz wielkiego budynku,
wyglądającego jak kiczowata parodia katolickiego kościoła: spadzisty dach z przytwierdzonym do niego odwróconym krzyżem, witraże, na których zamiast
świętych można było rozpoznać kopulujące pary, smoliste ściany.
Obraz zamigotał i nagle ukazało się wnętrze.
Dziesiątki ubranych w czarne habity mężczyzn i kobiet, leżących plackiem, walących pokornie głowami o posadzkę. Z przodu ołtarz, na nim zaś — nagi kapłan, naga wyznawczyni i kozioł.
Kapłan chwyta
rozżarzony do czerwoności pręt do znakowania bydła z przymocowanym do niego
pentagramem i...
Anioł wzdrygnął się i złapał za żołądek, chcąc z całych sił utrzymać śniadanie tam, gdzie jego
miejsce.
Na szczęście obraz,
zamigotawszy, znowu zaczął przedstawiać budynek z zewnątrz. — Widzisz,
braciszku — wydzierał się Lucyfer — Oto mój lud, moi nadludzie, moi
Übermensche. I co powiesz?
Pewnie, gdyby miał
teraz ludzką postać, rozłożyłby charakterystycznie ręce na boki, czekając na
odpowiedź. Ale on jedynie zastygł w bezruchu.
Gabriel z kolei,
skupiony na galopadzie w trzewiach, nie mógł sklecić nawet jednego zdania. — Święte słowa,
braciszku, święte słowa! Sam tak zareagowałem za pierwszym razem. Ale wiesz co?
Można się przyzwyczaić. Po paruset latach można nawet ujrzeć coś pięknego w tym
dwunogim, całującym kozła w dupę bydlęciu. Tylko po co?!
Diabeł zaczął
chichotać, obłąkańczo, piskliwie.
W pewnym momencie
gwałtownie urwał, a wężowe ciało szarpnęło do się do tyłu, by już ułamek sekundy
później wyrzucić przed siebie trójkątną głowę. Z szeroko otwartej paszy
wyleciała wielka kula ognia i przebiwszy falujący obraz z głośnym plaśnięciem,
poszybowała niczym meteoryt prosto do celu.
Obraz wypełniły
płomienie. Gabriel schował głowę pomiędzy kolana, chroniąc uszy przed hukiem. — Dwie setki
smażonych satanistów, raz !- ryknął Lucyfer.
Kolejny błysk i sekundę później rozciągał się w ludzkiej postaci na zielonej trawie.
Anioł wiedział, że
powinien coś zrobić. Powstrzymać brata, pouczyć, zakazać kolejnych aktów
okrucieństwa.
Nie zrobił jednak
nic.
Siedzieli więc obok
siebie, wpatrzeni w płonące zgliszcza kościoła, w astralną transmisję z akcji
ratunkowej. Karetki wywoziły jedno zwęglone ciało za drugim. Robota szła
nadzwyczaj opornie, gruz był ciężki, ogień jeszcze całkowicie nie wygasł.
Dookoła zebrała się grupka gapiów, oddzielona od ekipy ratunkowej cienką taśmą, a ich podniecone głosy brzmiały niczym bzyczenie rozwścieczonych owadów.
W pewnym momencie
podjechały dwie spore furgonetki, rozpychając na boki zgromadzonych ludzi. Ktoś
głośno zaprotestował, ale zobaczywszy widniejący na ścianie samochodu symbol
zamilkł, a następnie wmieszał się w tłum.
Gabriel z odrazą
przyglądał się wizerunkowi czarnego miecza, namalowanego tak, aby przypominał
chrześcijański krzyż. Lavetanie — Zakon Braci Zbrojnych, wierni kontynuatorzy
tradycji krzyżackich, czasów ognia i miecza. Tolerowani przez większość państw
europejskich, a przez niektóre wręcz ubóstwiani.
Przyglądając się
uzbrojonym w karabiny maszynowe mnichom, anioł pomyślał, że być może jego brat
ma jednak rację. Być może ludźmi należy sterować, niczym bezrozumnymi maszynami.
Szybko jednak odegnał tę myśl.
Widok czarnego
oręża przywołał jednak serie wspomnień, wciskając na usta zaskakujące dla niego
samego pytanie. — Lucyferze... — Hę? — Co się stało z mieczem?
Zapytany zamrugał
szybko oczami, na jego twarzy odbiło się zdziwienie. — Z jakim mieczem? — strząsnął gwałtownie ze spodni niewielkiego żuczka. — Z tym, który
zabrałeś mi tuż po wypędzeniu ludzi.
Diabeł bezwiednie
przeciągnął palcem po znaczącej policzek bliźnie i wyszczerzył radośnie zęby. — Aaaa, tym
ognisty? Mam go do dzisiaj, wisi w sypialni. Dorobiłem włącznik i służy za
lampkę nocną.
Anioł zasłonił
usta. — Przecież to
świętość, symbol kary i sprawiedliwości… — jęknął. — Możesz go sobie
wziąć, strasznie kopci. — Miałbym zejść w czeluści... — Nie zapomnij
tylko o kilku zgrzewkach browaru, to zrobimy imprezkę. Załatwię takie laski, że
nawet twoja anielska bezpłciowość wstanie z martwych i zasalutuje...
Gabriel, urażony,
skubnął nerwowo kilka źdźbeł trawy. W pewnym momencie, wyrwawszy całą garść,
sukcesywnie zaczął odrzucać po jednym.
Pójdę, nie pójdę,
pójdę, nie pójdę…
Archaniołem targały
sprzeczne emocję. Miał wielką ochotę, chociaż raz w życiu, zobaczyć słynne
Księstwo Piekielne, o którym tutaj, na górze, mówiło się tylko szeptem. Za nic w świecie nie był jednak w stanie podjąć samodzielnie decyzji, czuł się jak małe
dziecko, pozostawione samotnie w nieznanym mieście.
Zresztą nie on
jeden. Wiedział, że ten problem dotyczył wszystkich niebiańskich braci. Przez
wieki przeszkalani do służby, pokory i współpracy, byli najlepszymi wykonawcami
woli Ojca, nieomylnymi i niezawodnymi. Ale kiedy zabrakło Boga, nie było już
komu wydawać rozkazów.
„Wszyscy jesteśmy
skazani na zagładę", pomyślał po raz kolejny już od kilku dni.
Potrząsnął głową,
aby odgonić ponure myśli i spojrzał podejrzliwie na Lucyfera. Czyżby to on
ponosił odpowiedzialność za tę falę zwątpienia? Narzucał swą wolę, tak samo jak w sali...
Diabeł nie wydawał
się jednak zainteresowany przemyśleniami brata. Podniósł leżący na trawie
kamyczek i cisnął w nim obraz. Kawałek skały odbił się z głośnym brzękiem od
wozu strażackiego.
Chwycił następny i zamarł w pół ruchu. — Na co właściwie
umarł?
Brzdęk. Kolejne
trafienie.
Gabriel uniósł rękę
do góry.
Obraz zamigotał i rozszczepił się w sześć bliźniaczych kwadratów, ustawionych w rzędzie. Z każdego z nich
spoglądała odmienna twarz: czterdziestoletni, łysy facet o czerwonej twarzy i przekrwionych oczach. Grubas z wąsami, o obwisłych policzkach, z kurzajką na
nosie. Rudowłosa piękność, o równiutkich, przypominających perełki zębach, z krzyżykiem na szyi. Siwa staruszka. Długowłosy dwudziestolatek, trzymający w ręku Biblię. Mała, kilkuletnia dziewczynka, o niezwykłych, szafirowych oczach. — Kto to? — Jego wyznawcy -
Gabriel wpatrywał się we wszystkich kolejno, z wyrazem boleści — Ostatni którzy
naprawdę wierzyli. — ? — Vladimir Jagodny — wskazał palcami łysego pijaczka — Kiedy jego żona zginęła w wypadku, wolał
oddawać cześć butelce z denaturatem. Użył połamanego krucyfiksu jako podpałki do
pieca. Jacek Koralewicz, ten z długimi włosami. Syn znanego biznesmena, porwany
dla okupu. Ojciec nie zapłacił, porywacze żywcem obdarli go ze skóry i przesłali
rodzicom. Frida Cortez — siedmioletnia ofiara zbiorowego gwałtu. Czterech
pedofilów... — Dość — Lucyfer
przerwał mu ruchem ręki, wyglądał na wstrząśniętego — I… Ojciec na to pozwolił?
Dlaczego? — Za słabo
wierzyli, nie miał już sił, żeby ich bronić. A kiedy zgasł ostatni promyk wiary,
zgasł i On.
Zawiał silny wiatr,
unosząc w górę pojedyncze liście. Sześć kwadratowych obrazów wzdymało się niczym
żagle, by w pewnym momencie pęknąć na kształt baniek mydlanych i pod postacią
setek błyszczących fragmentów, poszybować w górę.
Lucyfer opuścił
głowę na pierś i zaczął nucić cichą, monotonną melodię.
Dopiero po chwili
Gabriel rozpoznał w niej kołysankę, śpiewaną przed wielu laty przez Ojca,
podczas letnich wypraw na ryby. Siedzieli wtedy pod drzewem podobnym do tego, na
brzegu strumienia, z najprostszymi wędkami świata, zrobionymi z kija, kawałka
sznurka i niewielkiej przynęty.
Każdą odłowioną
rybę całowali na znak przyjaźni i puszczali dalej.
Strawa nie była im
potrzebna.
Anioł obrysował
palcem kształt, wewnątrz którego powietrze momentalnie zaczęło gęstnieć. Po
chwili zmaterializował się w nim okrągły, złoty przedmiot. — Masz — wręczył go
bratu, nie podnosząc wzroku.
Była to niewielka,
jakby wykrojona na dziecięcą głowę korona, płaska z jednej strony, a poznaczona
trójkątnymi ząbkami z drugiej. Każdy z nich ozdobiono czerwono-krwistym rubinem,
zaś na jej przedzie widniał wykonany niewielkimi, ułożonymi tuż koło siebie
diamencikami symbol: olbrzymi wąż, w furii pożerający kulę ziemską. — Moja korona -
mruknął Lucyfer — Myślałem, że już dawno przepadła... — Ojciec ją
zachował. Trzymał ją w swojej sypialni, na tej samej półce, co kielich z Ostatniej Wieczerzy. Każdego siódmego dnia odpoczywał, pucując je i nabłyszczając. Uśmiechał się wtedy do nich i śpiewał.
Palce Lucyfera raz
po raz przesuwały się po wykonanym z diamentów symbolu. Zauważywszy, że Gabriel
się mu przygląda, zrobił komiczną minę. — Popatrz, wążżżż -
zasyczał znajomym głosem.
Anioł prychnął
rozbawiony.
Dobra, komu w drogę… — Lucyfer wyprostował się tak gwałtownie, że nogi zatrzeszczały w stawach — Lepiej nie zostawiać moich chłopców bez nadzoru na tak długo, jeszcze przez
przypadek spalą miasto...
***
Jak okiem sięgnąć,
cały Plac Targowy — wszystkie ulice i dachy — zapchany był żegnającymi Stwórcę
aniołami. Tymi bardziej upadłymi i tymi mniej.
Roiły się,
szeptały, wzdychały i płakały. Niektórzy kopcili jak szaleni papierosa za
papierosem — diabły otwarcie, skrzydlaci — cichaczem, niczym przerażone uczniaki.
Zapach tytoniu mieszał się z wonią alkoholu i marihuany, pod nogami chrzęściły
porozbijane butelki. Niebiańskie stworzenia próbowały zagłuszyć wszelkimi
dostępnymi sposobami dudniący łomot przerażonych serc, obawę przed nieznanym.
Patrząc wokół wzrokiem urodzonych w niewoli zwierząt, które dopiero teraz
wypuszczono na wolność, wydzielały najintensywniejszy fetor świata — smród
strachu. Niczym pszczoły — bezradne i zagubione, gdy odebrać im królową.
1 2 3 4 Dalej..
« Powiastki fantastyczno-teolog. (Publikacja: 06-11-2009 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 6918 |
|