Czytelnia i książki » Powiastki fantastyczno-teolog.
Nawet diabeł zapłacze… [4] Autor tekstu: Kamil Szpyt
Złotowłose, pyzate
cherubinki nadskakujące lizusowsko ponurym, piekielnym wataszkom stanowiły
powszechny widok. Podobnie podchmielone anielice, z porozpinanymi dekoltami,
czepiające się desperacko umięśnionych, smagłolicych braci z dolnego świata.
Każdy szukał
protekcji silniejszego. Rada Siedmiu
znajdowała się w rozsypce, anielskie autorytety karlały w zastraszającym tempie.
Może, jak sądzili niektórzy, nadszedł czas żeby zmienić stronę?
Lucyfer był
przekonany, że wróci do swojego księstwa ze świtą znacznie liczniejszą, niż ta, z którą przybył. Ale to go nie martwiło, miejsce zawsze się znajdzie.
„Nawet w kotle" -
zażartował w myślach, po czym spojrzał w górę.
Platforma, na
której ustawiono trumnę robiła naprawdę imponujące wrażenie: wysoka, ozdobiona
girlandami kwiatów, nie jakiś zasranych chryzantem, tylko fiołków, lilii, róż,
żonkili. Może niezbyt gustownie, ale na pewno uroczo.
Samą trumnę,
zamkniętą i zaplombowaną, umieszczono na specjalnym stelażu, który miał jej
ułatwić ostatnią podróż. Nad nią zaś górował fałszujący chór Rady Siedmiu -
nijakich, anielskich możnowładców, zbyt słabych i skłóconych, żeby popychać
interes dalej.
„Niebo, to już
historia" — głosił nabazgrany sprayem na boku platformy napis.
Coś w tym musi być...
Czerwona, napuchła
od słońca twarz Rafaela przyprawiała Lucyfera o mdłości. „Boski Podnóżek" — tak
nazywano go za plecami. Niski, otyły, z mocno przerzedzonymi włosami. Z olbrzymim parciem
na władzę, olbrzymim ego, olbrzymimi kompleksami i żadnymi szansami, żeby
przetrwać choćby rok u władzy.
Diabeł odwrócił z obrzydzeniem wzrok od „Podnóżka", kiedy z kącika jego ust nie opacznie pociekła
ślina i spojrzał na Gabriela. Ten przymrużył oczy i kiwnął przyjaźnie głową.
Szatan zastanawiał
się chwilę czy nie odpowiedzieć, ale zrezygnował.
Nagle poczuł
gwałtowne szarpniecie za ramię.
Zmarszczył brwi,
widząc powykrzywianą, zgarbioną postać Azazela. Rozczochrane włosy sterczały,
każdy w innym kierunku, długi czerwony nochal wciągał niespokojnie powietrze, a żółtawe, przywykłe do szpiegowania oczka zwęziły się w cienkie szparki. Kiedy
otworzył usta, doleciał z nich odrażający odór zgnilizny i przetrawionej
gorzały.
— Są słabi -
zaszeptał, rozglądając się konfidencjonalnie na boki — Są słabi, Lucyferze. Bez
problemu ich pokonamy. Wreszcie możemy wywołać drugą rewoltę. To nasz czas! — Nie — wrócił do
wpatrywania się w widowisko.
Ale przecież...
Zastanów się — Azazel wydawał się kompletnie zbity z tropu. — Powiedziałem:
nie. — Skoro tak sądzisz — głos stwardniał — Niemniej ja i moi ludzie zamierzamy... — Tak? — powiedział
Lucyfer pochylając się do przodu, jego oczy rozbłysły czerwienią. Jednocześnie
wysłał w przestrzeń pojedynczą myśl.
Tyle wystarczyło.
Wśród zebranych
zapanowało poruszenie, gdy olbrzymi, pachnący zgniłymi rybami Lewiatan
przeciskał łeb w kierunku swojego pana. Jako jeden z niewielu mieszkańców
piekieł nie przybierał nigdy antropomorficznej postaci. Niektórzy twierdzili
nawet, że nie był w ogóle diabłem, tylko jednym z dawno zapomnianych, pogańskich
bóstw, przygarniętym przez Lucyfera.
Jakakolwiek była
prawda, nie zmieniało to faktu, że Lewiata budził powszechne przerażenie. Nawet,
kiedy się kurczył, jego długość sięgała dziesięciu metrów, a garnitur ostrych
niczym sztylety zębów największego śmiałka przyprawiał o palpitacje serca.
Z wyglądu
najbardziej przypominał osławionego Smoka z Komodo, ozdobionego jednak dodatkowo
długą, postrzępioną płetwą na grzbiecie, która w chwilach zdenerwowania
nabiegała krwią, nabierając wściekle czerwonego koloru. I ten oto stwór
ustawił łakomą paszczę tuż za plecami buntownika.
Azazel nie był
tchórzem, o co to, to nie. Wytrzymywał ponury wzrok Księcia Piekielnego,
odwzajemniając się równie złowróżbnymi błyskami i powarkiwaniem. Kiedy jednak
poczuł na plecach gorący, cuchnący przeżutymi łososiami oddech, pot wystąpił mu
na czole, a ręce zaczęły dygotać.
Przełknął głośno
ślinę. — Jak sobie życzysz
panie — szepnął tylko i wymknął się bokiem, ze wszystkich sił starając się nie
oglądać.
Lucyfer wyciągnął
dłoń, bezwiednie drapiąc Lewiatana po pysku. Ten zaświergotał radośnie.
Diabeł po raz
kolejny w ciągu kilku ostatnich dni, powrócił pamięcią do przeszłości, Rajskiego
Ogrodu i Wielkiej Rewolty.
Ojciec mylił się od
samego początku — świat nie mógł istnieć jedynie z jednym biegunem, ze Świętym
Miastem. Potrzebna była dla niego równowaga — Państwo Piekielne, niczym jing i jang. Gdyby nie Powstanie Upadłych, wszelki byt już dawno przestałby istnieć,
pogrążając się w bezkresnym chaosie. Materia rozpadłaby się niczym ułożony przez
niewprawne dziecięce ręce domek z kart. Lucyfera nieraz zastanawiał się, co
powiedzieliby dociekliwy, ludzcy teologowie, dowiedziawszy się, że skazując ich
na przysłowiowe piekło, jednocześnie ocalił cały rodzaj ludzki od zagłady. Ta
myśl niezmiernie go bawiła.
Poczuł kolejne
szarpnięcie za ramię.
Tym razem spokój
zakłócał mu Lewiatan.. Jaszczurzy potwór warknął i machnął łbem do góry.
Lucyfer pomimo
świetnego wzroku, musiał się sporo natrudzić, żeby dojrzeć to, co mu wskazywano.
Po kolei
rozpoznawał wszystkie sylwetki: Mamon, Blichtr, Sława. Blond-włosa, ubrana
jedynie w czerwoną, koronkową bieliznę kobieta to Sex. W niskim, przygrubawym,
wciśniętym w tandetny garnitur i poplamiony krawat faceciku rozpoznał Ignorancję — jak zwykle starała się wyglądać o wiele inteligentniej, niż to miało miejsce w rzeczywistości.
Nowi bożkowie,
usadziwszy się w bezpiecznej odległości na wzgórzu Anavan, przyglądali się
wszystkiemu z tryumfalnymi minami.
„Oto Panowie Tego
Świata", pomyślał z przekąsem diabeł, „Banda żałosnych, krótkowiecznych błaznów,
zawsze stojących w kolejce do koryta".
Rozważał przez
chwilę czy nie wypuścić w ich stronę ognistej kuli, w końcu jednak zaniechał
tego pomysłu. Ojciec zmartwiłby się wiedząc, że dniu, w którym powinien go
uczcić, wywołał walkę i przelał krew.
Zresztą, to tylko
jeden dzień — jeszcze tyle ich przed nami.
Kątem oka zauważył
nagły ruch po prawej. Popatrzył w tamtą stronę i jego wzrok napotkał spojrzenie
odzianego w metalową kolczugę Abadona.
Zwycięzca zawodów
na Placu, uniósł powoli ręce na wysokość brzucha i uderzył kilka razy
energicznie kantem prawej dłoni o otwartą lewą.
„Rąbiemy, szefie?"
przesłał wiadomość, mając na myśli pyszałkowate bóstwa.
Lucyfer wyszczerzył
zęby i pokręcił delikatnie głową.
Wzruszywszy
ramionami, Abadon, z nadzwyczaj zawiedzioną miną, wrócił do oglądania ceremonii.
Aniołowie właśnie
zakończyli zbiorowe fałszowanie, rozpoczynając długie, nudne przemowy.
Najpierw Rafael:
słowa z anielskich ust wylewały się niby mulista woda ze ścieku i były równie
przejrzyste. „Obowiązek", „misja", „nie poddawać się" a później zmiana szyku i dawaj od początku. Reszta starała się podążać za jego przykładem.
Jedynie Gabriel się
wyłamał, wypowiedziawszy tylko jedno zdanie: — Żegnaj, Słońce
Świata...
Wreszcie otworzono
portal, nieznośny żar buchnął na ulice Świętego Miasta, powalając kilka bliżej
stojących aniołów. Ulotna powierzchnia najsłynniejszej z gwiazd falowała,
spalając się jasnym blaskiem.
Wiele osób
zasłoniło twarze, chroniąc się przed ognistymi powiewami.
Ale nie Lucyfer.
On patrzył cały
czas, nie chcąc stracić nawet milisekundy. Kolejne obrazy, niczym zwolnione
klatki z filmu, wypalały się w pamięci, pozostając tam na wieczność. Jeszcze
nieraz będą go nawiedzać podczas nieprzebranych, bezsennych nocy. Ale o tym, nie
powie już nikomu
Na komendę Rafaela,
trumnę zwolniono z zaczepów. Przebiła z cichym plaśnięciem pole i poszybowała
powoli, ku przeznaczeniu. Wszyscy zebrani wstrzymali oddech.
Najpierw nic się
nie działo, kamienna kapsuła leciała, leciała i leciała. Coraz mniejsza, stając
się w końcu jedynie niewielką plamką, na tle rozżarzonego kłębowiska gazów. Aż
wreszcie, gdy co mniej odporni zdążyli wypuścić powietrze, nastąpił
niespodziewany wybuch, od którego zatrzęsły się ściany Świętego Miasta.
Olbrzymia fala żaru na setkach twarzy osuszyła łzy.
Tego dnia ludzcy
astrologowie zarejestrowali anormalną eksplozję na powierzchni Słońca. W celu
jej wyjaśnienia wysunięto dziesiątki teorii.
Żadna nie była
prawdziwa.
Gabriel, już po
wszystkim, przypatrując się powoli przerzedzającemu tłumowi, zauważył, że nie ma w nim Lucyfera.
***
Wiedział, że go tu
znajdzie.
Siedział zamyślony
pod drzewem, jedną ręką nieustannie podrzucając dojrzałe, czerwone jabłko.
Jego wzrok był
wbity w pozbawione chodźmy jednej chmurki, nocne niebo, na którym — tak mu się
wydawało — gwiazdy świeciły najjaśniej od setek lat. Albo, być może, to on
zdążył odwyknąć od ich piękna?
Już z daleka
usłyszał zbliżające się kroki, ale w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. — Nareszcie koniec — westchnął Gabriel — Teraz jakoś musimy poskładać to wszystko do kupy. — Odejdź. — Nie sądzisz... — Odejdź! — głos
nabrał ostrości.
Archanioł zawahał
się chwilę, po czym ruszył drogą powrotną do Świętego Miasta.
I tak potrzebował
nabrać sił — tego dnia miała odbyć się jeszcze wieczorna msza, a później nocne
czuwanie.
Lucyfer trwał w bezruchu, aż mroki nocy całkowicie skryły go pod swoim płaszczem. Dopiero wtedy,
odrzuciwszy gwałtownym ruchem trzymany owoc, schował głowę w ramionach i załkał.
Jego ogniste łzy
zsuwały się po firmamencie, tworząc najwspanialszy deszcz meteorytów, jaki
kiedykolwiek miał miejsce.
Gdyż widzicie, że
nawet diabeł zapłacze w dniu, w którym umrze Bóg.
1 2 3 4
« Powiastki fantastyczno-teolog. (Publikacja: 06-11-2009 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 6918 |