|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Kościół i Katolicyzm Szkoła jako wylęgarnia ateistów Autor tekstu: Tadeusz Żeleński (Boy)
Tak się złożyło,
że dopiero teraz przeczytałem Artura Górskiego „List do nauczyciela w sprawie szkoły anty-religijnej". Kwestia ta musi interesować każdego, kto w Polsce żyje i myśli. Wprawdzie nie można powiedzieć, aby przeżycia
religijne w Polsce naprawdę zajmowały wiele miejsca, ale tyle spraw przemyca
się pod firmą religii, tyle osób czy stronnictw żeruje na niej, że
wszystko, co jej tyczy, nabiera wagi. Nieraz zastanawiałem się więc, czemu
poziom wszystkiego niemal, co wywiesza u nas godło religii, jest tak przerażająco
niski, czemu każde klerykalne pisemko zieje ciemnotą, perfidią i nienawiścią.
Nie mnie jednego to uderzało. Niedawno temu wybitny krytyk, sztandarowy
katolik, ubolewał nad tym w swoim artykule, przeciwstawiając naszym stosunkom
szerokie i kulturalne nastawienie, jakie ma do spraw społecznych i literackich
wierzący obóz katolicki we Francji. Skutek tych rozważań był nieoczekiwany:
inny, jeszcze katolicciejszy literat, uzurpujący sobie funkcję rewizora, rzucił
się na owego krytyka, zadenuncjował go, przyprawił o utratę skromnej posady,
obrzucił go tyloma zniewagami i insynuacjami, że wynikiem był pojedynek na
pistolety (zapewne za indultem). I kiedym się zastanawiał, jak mówię, nad
tymi smętnymi stosunkami, pomyślałem, że kto wie, czy przyczyny tego nie
trzeba by szukać w szkole, tylko w cokolwiek innym sensie, niż się to
zazwyczaj czyni. Kiedy się mówi o szkole „religijnej", i obrońcy jej, i przeciwnicy zwykle ujmują rzecz tak: szkoła religijna to „wzmożenie ducha
religijnego w społeczeństwie, szkoła bez nauki religii to dla religii
szkoda". Traktuje się to jako pewnik. Tymczasem łatwo być może, iż rzecz
ma się wręcz przeciwnie i że religia nie ma silniejszego wroga niż właśnie
nauczanie jej w szkole. Ma tego świadomość sam Górski, gdy pisze:
"Trzeba
wyznać, że nauka religii, tak jak jest dzisiaj postawiona w szkole, nie daje młodzieży
wiele korzyści. Ani nie budzi duszy religijnej, ani nie rozwija jej skrzydeł.
Ponadto wprowadza do umysłu element intelektualnych sprzeczności i w ten
sposób zasiewa ziarna, z których wyrasta zwątpienie, matka niewiary..."
Formuła ta
jest może zbyt oględna. Kiedy Górski pisze, że nauka religii „daje
niewiele korzyści", można by raczej powiedzieć, że z punktu czysto
religijnego nauka ta wyrządza nieobliczalne szkody. Również nasuwa wątpliwość
owo zastrzeżenie: „tak jak dzisiaj jest postawiona"… Czy tylko
dzisiaj? Czy może być, czy będzie kiedy lepiej postawiona? Bo że za moich
czasów — niezupełnie dzisiejszych — nie była postawiona inaczej, to fakt. I o
tym właśnie chciałem kilka słów pomówić. Takie autentyczne świadectwa więcej
mogą się przyczynić do rozjaśnienia sprawy niż gołosłowne dyskusje.
Sądzę, że
można by ująć rzecz tak: Wszystko, co jest w nas z uczuć religijnych, ma
swoje źródło gdzie indziej; wszystko, co daje szkoła, jest powolnym i systematycznym tych uczuć niszczeniem. Nie będę mówił o pierwszym
dziecinnym zetknięciu się bodaj z dziesięciorgiem przykazań i o naiwnych
pytaniach małych bębnów, co znaczy „nie cudzołóż" i „pożądać żony
bliźniego swego". Prawdziwy konflikt zaczyna się w gimnazjum. Mówię wedle
tego, na co patrzałem. Do każdej lekcji odnoszą się uczniowie rozmaicie,
zależnie od przedmiotu i osobistych zamiłowań, ale do jednej lekcji
odnoszenie jest jednomyślne, to znaczy z jednomyślną niechęcią: do nauki
religii. Na myśl o niej młode szczęki rozdziawiają się rozpaczliwym
ziewaniem. I ani rusz nie chcą jej uznać za naukę. Tautologie katechizmu w rodzaju: „Dlaczego Bóg jest wszechmogący?" — „Bo wszystko może",
sprzeciwiają się pojęciem o nauce nawet malców, jak również zawiłe wywody
na temat, że Bóg, choćby chciał, nie mógłby być doskonalszy, niż jest,
etc. Od tego się zaczyna, po czym każdy rok szkolny ma swój przysmaczek. Płaskie
streszczenie historii Starego Testamentu, jeszcze potworniej płaskie ujęcie
Nowego, który, zadawany, wydawany, podpowiadany i klasyfikowany, jest czymś
doprawdy urągającym cudowi Ewangelii. Potem historia Kościoła, przy której
ironiczną zabawą uczniów jest konfrontowanie jej z równocześnie wykładaną
historią powszechną. Niby to naiwnie, z głupia frant zgłaszają się
uczniowie z podręcznikiem historii Kościoła do nauczyciela historii i proszą o wyjaśnienie nastręczających się sprzeczności i wątpliwości. Ach te „wątpliwości"!
Dla jednego są one psotą, dla innych tragicznym przeżyciem. Zaczynają one
oblegać od początku, od owego klasycznego: „Jak Bóg może być wszechwiedzący i wiedzieć, że człowiek zgrzeszy, i skazać go na piekło, i zarazem być
najmiłościwszy", etc. Któż przez to nie przeszedł i kogóż zdołała w tym uspokoić oschła dialektyka prefekta! Ale najsilniejszym elementem
destrukcyjnym jest nauka dogmatyki, wykładana starszym już chłopcom. Legiony
młodzieży zeznają jednomyślnie, że nauka dogmatyki była dla nich przełomem,
ruiną ich wiary. Nie wiem, jak jest dziś, ale trudno sobie wyobrazić coś
bardziej niezdarnego niż podręcznik, z którego uczono nas dogmatyki. Podawać
te rzeczy chłopcom w wieku, gdy młody mózg kosztuje pierwszych rozkoszy i pierwszych tryumfów ścisłego myślenia, w wieku, gdy zmysł krytyczny
najbardziej jest wyostrzony, to doprawdy szaleństwo! Genialny Pascal mógł
porzucić naukę i powiedzieć sobie: „Trzeba się ogłupić", ale uczniowi
piątej klasy nie wolno się ogłupiać… Nauka dogmatyki daje zresztą
pretekst do groźnej zabawy. Ulubioną rozrywką uczniów staje się
przypieranie księdza do muru za pomocą swoich „wątpliwości". Mieliśmy w porze dogmatyki wyjątkowo tępego katechetę, mimo że doktora teologii; ten
lubił rozwiązywać zwycięsko wszelkie wątpliwości i zachęcał wręcz, aby z nimi występować. A oto przykład, jak się rozprawiał np. z aktualną wówczas
dla nas teorią Darwina, ewolucją gatunków, kwestią pochodzenia człowieka
etc. „Głupi jest twój Darwin: wsadźże kurę do chlewika i trzymaj ją sto
lat, zobaczysz, czy się z niej zrobi prosię" — tak odpowiadał ów doktor
teologii. Na tym poziomie wszystko.
I jest tutaj
coś więcej, coś, co może jest najważniejsze. Czy może być coś
niebezpieczniejszego niż to stałe zetknięcie młodzieży z księdzem na
platformie niechęci i nudy, w atmosferze przymusu, trzeźwości i prozy, niż
to wydanie go na pastwę uczniakom bez pomocy najsilniejszych atutów religii,
jej tajemnicy, powagi i poezji. Cóż za próba! I o ileż trudniejszy jest
tutaj dobór ludzi niż przy jakichkolwiek innych funkcjach kapłańskich! Ksiądz
odprawiający mszę, skoro raz włoży ornat, może być, jaki chce, jest wówczas
kapłanem spełniającym najwyższą tajemnicę; toż samo ksiądz dysponujący
umierającego; ksiądz słuchający spowiedzi, choć nie orzeł, ma za sobą
wzruszenie konfesjonału, rola jego zresztą jest raczej bierna. Ale wystawić
pierwszego lepszego księdza na łup obserwacji, na ogień chytrych dysput pięćdziesięciu
mniej lub więcej sprytnych, złośliwych, a przede wszystkim znudzonych chłopaków i kazać mu być ambasadorem religii odartej ze swych splendorów, wyrwanej z uroczystych mroków kościoła, podawanej w formie racjonalistycznej i pseudościsłej
nauki! Nie ma trudniejszego doboru ludzi niż tutaj, a nie ma pono czegoś
bardziej przeciętnego niż przeciętny katecheta. O ile nie gorzej… Biorę mój
przykład. Chodziłem do gimnazjum, które uchodziło za wzorowe; mieliśmy w niższych
klasach katechetę, o którym już raz wspominałem, a który po kilkunastu
latach „pracy pedagogicznej" otruł się pewnego dnia z obawy przed
skandalem… W wyższych klasach mieliśmy księdza, tępego prostaka, bez
wychowania, bez inteligencji, bez powagi, na którego uczniowie patrzyli z lekceważeniem i z którego czynili sobie po prostu zabawkę, judząc go i przywodząc do absurdów swymi chytrymi dysputami. Bezlitosna zabawa z tego sługi
religii była jedynym urozmaiceniem owych morderczych lekcji — i cała klasa,
bez różnicy, brała w tym udział. Oto dwa typy, pod których przewodnictwem
duchownym przebyłem całą prawie szkołę.
Ale zostańmy
przy przeciętnych typach; ileż tu trudności! Skoro katecheta będzie łagodny,
pobłażliwy, natychmiast chłopaki zaczynają czytać pod ławką, uczyć się
lekcyj na następne godziny, handlować markami, nawet rżnąć w karty. Jeżeli
będzie surowy, przedmiot jego będzie znienawidzony. To samo zdarza się przy
innych przedmiotach, powie ktoś. Nie, to zupełnie co innego: przy łacinie lub
matematyce chodzi ostatecznie o to, aby się ich uczyć, a co sobie uczeń o nich myśli, jaki jest uczuciowy stosunek ucznia do przedmiotu, o to nauczyciel
mniej się troszczy — gdy, przeciwnie, ostatecznym celem nauki religii jest właśnie
ten stosunek uczuciowy.
I to jeszcze
nie wszystko. Ten sam nauczyciel religii, który stawia stopnie, rozdaje kary i dyskredytuje się w oczach uczniów dysputami -, w które go wciągają, w niedzielę wkłada ornat i odprawia mszę, mszę obowiązkową, na której
obecność jest kontrolowana, nieobecność karana. Ba, miałem katechetę, który
sam, czy to obracając się „do ludu", czy nawet w lustrach ołtarza umiał
kontrolować zachowanie uczniów w czasie mszy i wciągał je do stopni! Czy można
obrać skuteczniejsze środki, aby mszę odrzeć z wszelkiej tajemnicy, i zrobić z niej katorgę więzienną?
Nie mówię o „egzortach" — tu już pióro omdlewa; wszelki opis byłby za słaby...
Tak więc
proces niszczenia w dziecku religii przez jej nauczanie można oznaczyć niemal
ze ścisłością. Bolesny proces. Ileż nocy przepłakanych, ileż godzin
przeleżanych krzyżem, w których malec opędza się daremnie zwątpieniu! Aż w końcu wszystko odpada. Zapewne, że z niejednego odpadłaby wiara dziecięca i tak, ale nie ulega wątpliwości, że nawet wówczas stosunek do spraw religii
pozostałby nieskończenie lepszy, szlachetniejszy, niż bywa dzisiaj. Szkolna
nauka religii nie tylko odbiera religię, ale obrzydza ją. Płatek po płatku
oskubuje ją do cna z jej godności. I trwa ta praca osiem lat! Komu nie da rady
Stary Testament, temu poradzi dogmatyka, kogo nie wykończy dogmatyka, z tym się
upora straszliwa „etyka" a dopełnia dzieła spowiedź gimnazjalna,
odprawiana hurtem, w atmosferze niechęci, buntu, cynizmu, demoralizacji.
Ekspediują ją wypożyczeni księża byle jak, nie mając często możności
zdać sobie sprawy z wieku chłopca. Pamiętam, jak mnie, dziesięcioletniego
malca, niewinnego jak zeszłoroczna Halicka, przypierał ksiądz natarczywymi
pytaniami, „czy nie było jakich nieskromnych dotknięć", przy czym zupełnie
nie wiedziałem, o co mu chodzi. Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i...
dowiedziałem się. Potem chłopczyna dowiaduje się ze zgrozą, że są tacy,
którzy się spowiadają za kolegów za parę groszy lub za tutkę cukierków,
oddając fałszywą kartkę, bo cała treść gimnazjalnej spowiedzi to oddanie
owej wymaganej przez władze szkolne „kartki". Zrazu patrzy się ze zgrozą
na świętokradcę, bojąc się mu rękę podać, potem malcy oswajają się z istnieniem tego procederu. Chłopcy pożyczają sobie wzajem karteluszków z grzechami, wskazują sobie księży, którzy spowiadają łatwo i szybko, uczą
się podrzucać kartkę księdzu, który niedowidzi. Przymus spowiedzi to masowa
produkcja świętokradztwa, bluźnierstwa. Jaka wytwarza się stąd atmosfera,
świadczy fakt, który zdarzył się za mej pamięci w wyższej od mojej klasie:
fakt wyplucia hostii! Nie można było dojść, kto się tego dopuścił,
podejrzenie padło na notorycznego „ateistę", którego wypędzono ze szkoły,
tymczasem popełnił to zupełnie inny chłopiec, którego nazwisko kilku znało,
ale przez honor szkolny milczeli, on zaś nie przyznał się, znosząc, aby
ukarano niewinnego. Znałem później sprawcę tego czynu: był — nie zmieniwszy
zresztą zbytnio zasad — redaktorem klerykalnego pisma...
Zatem, co
zdolniejsze, inteligentniejsze, odpada od wiary. Zapewne, niektórzy wracają do
niej po latach. Ale nie dzięki szkole, raczej pomimo szkoły. Kiedy czytam
uwagi Artura Górskiego, widzę w nich echa własnych przeżyć tego pisarza,
mającego tak głęboki instynkt wiary, a który karierę pisarską zaczął od
głośnego procesu, wytoczonego mu o obrazę religii i o bluźnierstwo. Nie zna
tych wstrząsów większość tych, których w ogóle te kwestie ani ziębią,
ani grzeją i którzy przez rutynę przestrzegają czysto formalnych wymagań
religii, sprowadzonych zresztą do minimum. Pozostają przy religii chłopcy
raczej tępi lub niezupełnie normalni, często w osobliwy sposób kojarzący
dewocję ze zwyrodnieniem moralnym. Później w szeregach obrońców religii
grasują półświadomi lub świadomi spekulanci, często zresztą skombinowani z poprzednią odmianą. Tych jest legion w naszej publicystyce klerykalnej lub półklerykalnej i stąd jej okropny poziom. Klerykalne nasze pisemka umieją tylko wciąż
opowiadać o masonach i o tym, że Wolter wypił swój nocnik przed śmiercią.
Opowieść tę słyszałem od katechety w szkole i znów wyczytałem ją kilka
dni temu!
I myślę,
czy w tym braku poważnego stosunku do religii, w tym frymarczeniu nią, w tym
doprawdy obskurnym poziomie intelektualnym, który jest hańbą katolicyzmu u nas, nie tkwi opłakany wpływ szkoły w tej mierze. Być może, iż przy
laicyzacji szkody religia zachowałaby swoją tajemnicę, swoją poufność,
swoją wstydliwość, swoje dostojeństwo. To pewna, że religii nie dała szkoła
nikomu, odebrała ją niejednemu. Przyczynia się może do podtrzymania
statystyki urzędowych katolików, do podtrzymania oficjalnej obłudy. Jeżeli o to idzie, to inna sprawa. Ale jeżeli chodzi o istotną treść, w takim razie sądzę,
że trzeba by zacząć rozważać kwestię pod innym niż dotychczas kątem.
Zamiast łączyć naukę religii w szkole z samą religią, raczej trzeba by
stwierdzić, że pierwsza jest negacją drugiej i jej zniszczeniem.
« Kościół i Katolicyzm (Publikacja: 01-09-2002 Ostatnia zmiana: 24-08-2004)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 318 |
|