|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Sarmaty i scyty [1] Autor tekstu: Zbysław Śmigielski
Fragment powieści
Historia, jak panienka, chciałaby uchodzić za cnotliwą. Czyni więc
starania, by wiele przemilczeć. I to, jak panience, nie bardzo jej się udaje.
Obie nie są stworzone dla cnoty, nie są też dla milczenia. Cnotliwa, milcząca
panienka — to dopiero historia. Najbardziej godne współczucia są sny
adoratorów. Trudne, beznadziejne było
lato czterdziestego drugiego. Jakby kto piołun ssał. Zwycięzcy nie podziwiali
lata, zajęci byli zwyciężaniem, mającym dobry wpływ na szybki obieg krwi.
Łzawe listy do matek zaczęli pisywać jesienią. Matki nie są od tego, by
podziwiać zwycięzców. Od tego są, by koić przegranych.
Z zakurzonego
kaspijskiego portu Krasnowodsk, śmierdzącego rybą i rozpaczą, odbijały
beznadziejne transporty z pozbawioną broni i nadziei armią, która nigdy armią
nie została. Gdy odbił ostatni transport, ujawnił się dezerter. Podpułkownik,
szef sztabu dywizji. Inni dezerterowie w tej sprawie nie występują.
Śmiesznie pomyśleć, że
podpułkownik — dezerter pierwszy, z własnej woli trafił na front. I najkrótszą
drogą powrócił do kraju. Widać, zapamiętał trochę ze szkolnej geografii.
Szkolna wystarczyła. Inni, którym geografia pomieszała się z polityką,
zostali klientami osobliwego biura, Polish Militant Cook Office, War-time.
Siedziba — Londyn, Hotel Rubens.
Cezar na białym koniu
nie rzekę przekroczył, ale Zgniłe Morze. Biały koń z legendy był
szyderczym darem barbarzyńcy. Jadąc przez Via Aurelia jak zwyczajny turysta,
cezar połapał się, że chodzi o inną stolicę.
Lato owego roku było piękne,
chociaż beznadziejne. Nie rezygnowało z uroków. I wiele, wiele grzechów
popełniono owego lata. Jak to na wojnie, prawie wszystkie grzechy były śmiertelne.
Cnoty też, bez wyjątku.
Lilli Marleen z latarnią
koloru krwi nie zaliczała się do grzechów.
Potem nastąpił przełom. Wielka Zmiana Warty. To może bardzo dziwne, choć jednak
prawdziwe. Im dłużej o tym myśleć, tym ubywa zdziwienia, tym więcej widać
prawdy. Ale przychodzi chwila, że już się nie chce myśleć, że tej prawdy
za dużo.
Czy zejście z posterunku
to jest ciężki grzech? Może to zasługa? Może zależy od tego, czego się
pilnuje? Od tego, kto ustawił? Gdy wbrew rozkazowi, bez wiedzy dowódcy warty,
sam rozprowadzający zwinie posterunek — ma o nim milczeć historia, czy
krzyczeć sąd polowy?
Fraucymer i sodalicja
formowały beznadziejną armię, która nie została armią. Do Buzułuku i Krasnowodska nie wszyscy zdołali dotrzeć.
Więc potem przyszli ci,
którzy jedno opium zastępowali drugim. Hartowani, twardzi. Zjawili się po
przełomie, już w czterdziestym trzecim. Ten rok powołał ich do życia,
chociaż ich nie zrodził. Historia zrobiła im miejsce, następnie wyparła się
tego.
Brak cnoty bywa ogólnie
znany, nigdy nie udowodniony. Trudno udowodnić, że coś nie istnieje.
Znaczenia przypadku w historii nauka nie rozstrzygnęła. Klientów biura podróży skierowano pod
palmy, bo ziemia okrągła i czym dalej, tym bliżej. Wojna polega na tym, że
się nosi broń, szelki i akselbanty. Strzelanie do wroga wcale nie jest
konieczne.
Czerwone maki, później
cezara wykreowały na wodza. Wodza jednej bitwy i wielu skrwawionych
batalionów. Legendy powstają z nadmiaru krwi w okopach i braku zasług w sztabach. Im więcej krwi, mniej zasług, tym bardziej uporczywa legenda. Dzieje
Pierwszej Pancernej legendą się nie stały. Zasługi sztabów polegają na
tym, by krwi w okopach było jak najmniej.
To był ważny rok,
czterdziesty trzeci. Pierwsze gwiazdki na pagonach, pierwszy pluton w garści.
Pluton! Wtedy się zdawało, że wszystko jest po raz pierwszy, że cały świat i życie dopiero się zaczynają. Że tego, co było przedtem, w ogóle,
wcale nie było.
Zbornych obozów za
drutami, bydlęcych wagonów, strojbatów pod bombami, kotłów wędrujących po
stepie, rozbijanych i wciąż nie rozbitych. Końskiego ścierwa w brzuchu,
wron pieczonych w popiele. Nie było, niczego nie było!
Pierwszy pluton to jak
pierwsza dziewczyna w tańcu, o której wiesz, że jest, że będzie twoją — wydaje ci się, że na całe życie. Idziesz z nią jak opętany, w noc i miłość, w życie i śmierć. Bywa, że nie masz czasu się zbudzić. Kula
nie budzi — usypia.
Dowódcą kompanii był
ruski Hiszpan, Ruiz. Kochał Tatianę tak samo jak Oniegin i tak samo był
smutny. Miał pękniętą gitarę, serce też pęknięte. „El novio de la
muerte" — śpiewał wieczorami. To było przed bitwą.
Pierwszy pluton w natarciu. Gdy huk niebo rozświetlił, piachem salw zgrzytnął w zębach,
znów poczuł się żołnierzem i poszedł jak inni, nawet nieco z przodu,
od tego był dowódcą. Opętanie sprawiło, że zapomniał się bać. Przedtem
pamiętał. Znał humor sojuszników, wiedział — prawdą żartują. Dla dowódcy
plutonu na froncie — trzy tygodnie życia. Całe dwadzieścia dni!
Dwudziesty pierwszy pozostaje w rezerwie. Na pogrzeb lub drogę do
szpitala. Czasem się poszczęści.
Samej bitwy właściwie
nie spamiętał. Kilka dni bałaganu. Rzeczka, za rzeczką wieś, potem bagnista
łąka. Może łąka najpierw. W powietrzu pszczoły gorące. Chałupy wylatują w górę, rozsypują się w locie. Biel ustępuje miejsca najczarniejszej
czerwieni. Po rozwierzganym polu tu i tam pełgają ogieńki, niby gromada
oszalałych krasnali. Przybiegają łącznicy. Naprzód, tylko naprzód. Czy
wydawał w ogóle jakieś rozkazy?
Brzeźniak po prawej,
lewej, bateria rozstrzeliwana przez czołgi. Bateria znikła, połowa czołgów
kopciła kolorowo. Nagłe krzaczki koło nich to były wybuchy. Kaliber taki, że
czołgi się wywracały, nawet nie trafione. Nie czekały trafienia. Zabity zając
pod brzózką, łapkami się trzymał za głowę: ludzie, co wy robicie?
I ta euforia: do diabła z karabinami — panc! Mamy teraz armaty niby wawelskie smoki. Pancerne
siedemdziesiątki szóstki, osiemdziesiątki piątki — nawet w szykach
piechoty. I najważniejsze: my atakujemy. Nareszcie my. Lepiej albo gorzej,
nareszcie my. Więc naprzód, naprzód, ura.
Nie wszystko było takie,
że naprzód, że ura. Bo życie stało się wtedy tak jakby podwójne, dwoiste.
Inny sens w boju, inny na zapleczu. O tym się nie mówiło, to się wiedziało.
Żołnierz, jak czajnik z wrzątkiem, gdzieś musiał wykipieć. Najbardziej
prosto, bezpiecznie, najłatwiej było w boju.
Więc tak, po tej bitwie — wydział polityczny. Nie, żeby tam z pułku. Z dywizji przyjechali. Wieźli
jak przestępcę, z wymierzonymi lufami. Skąd mieli wiedzieć, czy na awans
wiozą, czy na rozwałkę. Wykonywali rozkaz. Zwyczajni żołnierze.
Nie warto ukrywać,
przemknęła myśl: „może wiać?" Ale czuł się niewinnym, też i zasłużonym, więc jakże, po co wiać? Było to głupie,
niemrawe, ale odruch zdrowy. W kodeksie wojskowym paragrafy ułożone niby
jajka w koszyku. Bo to wiadomo, czy istnieją niewinni?
Sojusznicy mawiali, że
niewinni to trudny gatunek, wszystkiego można się po nich spodziewać. Dlatego
wsiech niewinnych dawno posłali do tiurmy, sami winni zostali. I proszę — jaka siła!
Prawda, w niewinności żadnej
siły nie ma.
Drewniana, belkowana,
czort wie, kurna chata z wyślizganą podłogą, taką do nóg połamania. Kręty
dym uwilgłej machory, gęstszy niż opar nad bagnami. W kącie dowódca pułku z łapami jak pancerfausty. Dalej przy stole politruk, zastępca dowódcy
dywizji. Zapachniało sądem i gorzałką. Brakowało dowódców kompanii,
batalionu — zginęli, nowi nie zdążyli objąć. Kurz po bitwie nie całkiem
jeszcze osiadł.
Politruk — młotkiem
przez łeb.
— Gdzie wasz zastępca,
poruczniku?
— Zastępca?
Znaczy, chorąży politruk? Ostatnio widziałem go przed walką, nim wyszliśmy z okopów. Pewnie zginął, meldowałem.
— Nie zginął on,
gołubczyk, nie zginął. Caluteńki łajdak. Zdezerterował wasz zastępca do
spraw politycznych.
— Zdezerterował?
Jak to, zdezerterował?
— Tak to. Na tyłach
Frontu go łapli jako dywersanta. To on, że nie dywersant, oficer z polskiej
dywizji. Kiedy przyszedł meldunek, dowódca się wściekł. Dla nas wsio ryba,
kiedy ryb nie staje.
— W Mierei po
bitwie, obywatelu majorze, pływa ryb jak śmiecia.
— Z tych ryb, gołubczyk,
uchy nie uwarzysz. Nie odróżnisz, która zatruta, która poległa. Nam nie o takie rybki chodzi. Jest rozkaz, żeby pluton był twój. Tak i przygotuj dziesiątkę
strzelców. Nim rosa opadnie, ma być po wszystkim.
— Tak co my go,
rozstrzelamy? Musi być sąd, obrona...
Politruk zgrzytnął zębami,
jakby naprawdę były hartowane. Dołożył kułakiem po rozchwiejnym stole.
— Nie sądu
potrzeba, gołąbku, wyroku potrzeba. Taż my nie takich ludzi bronić mamy,
nasze zadanie bronić się przed takimi jak on. Swołocz szybkonoga, patrzaj go,
dokąd zaleciał!
— Ale tak, po
prostu rozstrzelać?
— Iluś ludzi
stracił w boju? Liczyłeś, poruczniku?
— Liczyłem.
Wszystkich kolejno w pałatki owijałem. Teraz będę listy pisał, jak rodzina
za nami. Jak przed nami, nie będę pisał.
— Co napiszesz?
— No, że na polu
chwały, że bohatersko, za ojczyznę...
— Ludową,
poruczniku!
— Może być, że
ludową. Oni nie odróżniają, obywatelu majorze. Padli za taką, jaka będzie.
(...)
(...) Pierwsza Wielka Wojna niczego nie nauczyła. Gdyby nauczyła, nie
byłoby Drugiej, o wiele
straszniejszej. Szaleństwo w zadufaniu, potęga w pysze, niemoralność moralności — taki był posiew śmierci. Przede wszystkim zaś to, co kojarzono
jedynie ze szczęściem — ideologia marzeń, najpiękniej śmiertelna.
Nieprawda, że religia stanowi opium dla narodów. Narkotykiem, szalejem
są marzenia bez granic.
W nostalgii zakaźnych marzeń kończył się wiek dziewiętnasty,
notowany w sztambuchach jako wiek zbliżony do raju. W tym rajskim wieku
nie czyniono bilansu przelanej krwi. Krew jak wino mierzono na kielichy, nie na
hektolitry. Dziwnie chętnie umierano
za niejasne ideały. Największe zainteresowanie budziły nowe tańce i tajne
wynalazki. Od tego także szła śmierć, od tańców i wynalazków.
Wielka Wojna niczego nie nauczyła. Zapominano o niej pośpiesznie, z psim uporem. Tango i boogie-woogie miały lepszą prasę niż rewolucje,
agresje, zbiorowe mogiły. Ormianie, Chińczycy, Rosjanie, Polacy — to wieści z księżyca. „Ekscytujące, monsieurs. Ich car był taki sympatyczny. Czyż
nasza pożyczka przepadła?".
1 2 3 4 5 6 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 10-02-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Strona www autora Numer GG: 3401579
Liczba tekstów na portalu: 22 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Nostalgia | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5262 |
|