|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Sarmaty i scyty [2] Autor tekstu: Zbysław Śmigielski
Groźnej niedźwiedziej Rosji nie było stać na szafoty, gilotyny, togi.
Powrozów produkowano zbyt mało, poza tym bez licencji, mimo francuskiej pożyczki.
Zresztą pożyczkę strwoniono wcześniej, pod Mukdenem, Cuszimą. Oraz pod
Tannenbergiem. Na aukcjach w Berlinie korzystnie kupowano rodezyjskie
diamenty. Twierdze Przemyśl i Verdun, następnie wzgórza nad Sommą, zmieniły
wojnę w statystykę i buchalterię. Śmierć przechodziła z jakości — w ilość. Tak jakby nikt nie wiedział, nikt nie przewidywał. Żadnej Kassandry
nie było. Jednakże, gdy dziś przegląda się historię, jawnie się okazuje,
że nie skrywano niczego. Wrzód wersalski nabrzmiewał, Liga Narodów słabła,
nadchodził nowy porządek dla świata, nowy ład, ordnung, sanacje i restauracje, zasłony i bufory. Dziw, że Kassandry nie było. W gazetach nie
pisali, że zabito Kassandrę.
Straszliwi budowniczowie konstruowali nową Europę — i nowy,
lepszy świat. Europa z zapałem uczyła się kochać swoich budowniczych,
caudillów, conducatorów, duce i wodzów, naczelników i nauczycieli. Kochała
ich za szaleństwo i zadufanie, za pychę i marzenia, których byli hojnymi
siewcami. Za marzenia można wszystko kupić.
Europa tańczyła, zajadała eklerki, handlowała, podróżowała — i w nic nie chciała wierzyć. Ani w radykałów, ani klerykałów, ani w komunistów, ani monarchistów. Nie wierzyła i już.
Tańczono swinga, także be-bopa. Bo przecież każda wiara to jakiś
obowiązek. Europa nie chciała obowiązków, właśnie się z nich wyzwalała.
Nawet wtedy, gdy wiązano jej oczy oraz ręce na plecach, wyzwalała się nadal.
Trudno umierać za Gdańsk, trudno i za Paryż. Naprawdę chodziło o to,
aby żyć bez trosk. Tej możliwości nie było, po prostu jej nie dano. Skreślono
wiele milionów, w pożyczkach i egzekucjach. Nie tylko zabijano. Przywoływano
śmierć. Kolejnym jej, wyższym od ilości stopniem, stawała się metoda.
Holocaust, Shoah — to właśnie już nie ilość, to właśnie
metoda. Pozycja Księgi Umarłych. Pamięci innych metod, na przykład Wielkiego
Głodu, nie wciągnięto do Księgi. Na Guernikę zrzucono bomby jedynie w tym
celu, by powstało płótno warte wielu mszy.
Pierwsi, których wyznaczono, marli w równych szeregach. Trudno jest kończyć
życie w rytmie tanecznej muzyki. W rytmie marsza jakoś to weselej.
( Taki sobie banał: ci, którzy mówią o łatwej albo pięknej śmierci,
zawsze mają na myśli śmierć cudzą.)
Nowy czas rodził nowych ludzi. Nowi ludzie stawali się ojcami nowych
czasów. Słowa odtąd przestały mieć związek z czynami, ze słów przestano
rozliczać. Mowy do tłumów stawały się narkotykiem zwanym propagandą. To też
był wynalazek, socjalna margaryna. Jak ongiś margarynę, jakiś czas propagandę
rozdawano gratis. Amatorów nie brakło. Bierz, ale przeciwdziałaj. Na czym to
miało polegać?
Zaciskali pięści, wołali „no pasaran!" — „nie
przejdziecie!" Potem patrzyli milcząc, jak przechodzą. Milczących zganiano
niby kury, w izolowanych zonach za drutami. Z dwóch przyczyn tam umierali — od febry i od gniewu.
Faszyzm i bolszewizm nie były powszechnie znane. Wybierano między dżumą i cholerą. Europie, jak kobiecie, łatwo było zawrócić w głowie. W salonach królowała francuska lekkość, angielska flegma i niemiecki wąsik.
Marokańskie pomarańcze stały się znacznie słodsze.
Beztroska Europa poczynała lubić przejmujący śpiew junkersów i werble paradnych kompanii. Kolczaste druty zon, betonowe zapory gnuśnych generałów
stały się gwarancją dnia powszedniego Europy.
W piwiarniach, kafeteriach, na rautach i balach dyskutowano zalety czołgów
nazywanych tankami oraz podwodnych łodzi. Zawierano tajne zakłady nad planem
Schlieffena i linią Maginota. Gdy przyszła godzina próby, domorosłe
strategie okazały się tyleż warte, co narady w generalnych sztabach i gabinetach premierów.
Kochano się w aktorkach, groteskach i burleskach. Lloyd George pogardzał
cygarami, ale błyskał dowcipem, bon-mot. „Od dziś jestem
proniemiecki" — rzekł, nim wysechł atrament. Dżentelmeni w Monachium,
ratujący pokój dla świata, nie mieli pretensji do Lloyd Georga.
Francuska lekkość, powiązana z angielską flegmą — przy
niemieckim wąsiku okazała się śmiertelnym bałaganem. Żaden wróżbita nie
potrafi dorównać marzeniom bezgranicznym.
Prawda, po latach nietrudno być prorokiem. Powiązać fakty, choćby
gazetowe, z Wielką Hekatombą. Takie związki zawsze są czytelne. Poza tym,
nie ukrywano zbyt wiele. Na oczy najtrudniej przejrzeć przez mur autorytetów.
Gdy dolar zwyżkował — to znaczyło śmierć wielu. Kiedy spadał
to też znaczyło śmierć. Budowano fabrykę nie tylko armat i karabinów — uśmiercano tysiące. Kiedy nie budowano — czyniono podobnie.
Podpisano traktat — skazywano miliony. Odmawiano podpisu — wyrok był
ten sam. Bo śmierć mogło przynieść wszystko: nieustępliwość i uległość,
zwątpienie i wiara — zwłaszcza wtedy, gdy prawdziwa nieustępliwość i wiara
wydawały się czymś przesadnym i niehumanitarnym.
Świat miał zawsze punkt odniesienia. Aktualną listę dopuszczonych.
Wszystkie światy tworzono według tej metody. Nawet Bóg tak tworzył, w swej
wielkiej mądrości.
Nie wpisani na listę sprawiali nieco kłopotów, lecz załatwiono ten
problem za pomocą kartotek i towarowych wagonów. Największym wynalazkiem współczesności
okazał się drut kolczasty. Jego rola pozostaje wciąż niedoceniona.
Gdy nadeszła pora, marzenia zapłonęły. To były ognie artyleryjskich
salw, egzekucyjnych plutonów i całopalnych stosów. Wybrani zrozumieli, że są
wybranymi, że muszą na to zasłużyć.
Z ochotą albo bez ochoty, zasługiwali jednakowo. Umierający
niekoniecznie odróżnia, czy zabijają go chętnie, czy nie. Ordnung polega na
tym, by nie było zacięć. Maszyna ma stać lub pracować. Przy pracy nie może
się zacinać.
Europa tańczyła, la danse macabre. Ręce uniesione w górę lub założone
na kark nie były niczym strasznym, po prostu figurą w tańcu. „Ratuję honor
Francji". Pojęcie Francji i Europy stosowano wymiennie. Zresztą Europa kończy
się tam, gdzie zaczynają się problemy. Tym razem jakiś Danzig zdaje się,
jakiś korytarz w głuszy.
(Głównodowodzący ratunkiem w czwartym dniu od objęcia funkcji składał
etykietalne wizyty, epatując uśmiechem i lawendą. Szefowi sztabu przerwał
meldunek o sytuacji na froncie: „nie dzisiaj, mon cher, jutro.").
W owym cudacznym czasie głupota i nieszczęście przemawiały głównie
po francusku. W żadnym innym języku nie można tak sympatycznie wyłgać się
przed odpowiedzialnością.
Straszliwe słowo „blitz" stało się tajnym usprawiedliwieniem
Europy. Wyrokiem, uśmiechem diabła. Niby skrzywdzony chłopczyk, pociągając
nosem przed mikrofonem, prosiła o pomoc Wielkiego Kuzyna. „W imię ludzkości" — jakby to mogło coś znaczyć. Wielki Kuzyn był trochę zajęty,
wprowadzał własny new deal. Z natury był głuchawy. Doskonale wiedział, ile
na tym straci.
Europie prócz oburzenia, zgagi, oraz porcji strachu, co było podobne do
obiadu mieszczucha (dwa dania z deserem) na pikniku w niedzielę — Europie
pozostała nadzieja. Jaka dziwna rzecz — ona się spełniła. Nadzieja to
najgłupsze, najpiękniejsze słowo, jakie wymyślił człowiek.
W Polsce, czyli na księżycu, wszystko jakoś lżejsze, wszystko
bardziej proste. Wódz — spadkobierca wielkości, która go przerastała,
chociaż od dawna była już nieprawdą. Plany miał wódz zbyt tajne, by sam
ich mógł się domyślić. „Nie oddamy guzika!" Guzik, wiadomo, pozostał,
lecz przepadł płaszcz, spodnie — gacie też przepadły. Czy może nie
dlatego wracało się w pożyczonych?
Sprawy wątpliwe i sprawy jasne rozstrzygano rozkazem. „Rozkaz rzecz
prosta, panowie, wykonanie też nie filozofia". Kassandrę zapobiegliwie
uduszono tuż po narodzeniu. Kassandr zresztą było ze trzy.
Prawdziwa niepodległość nie musi liczyć się z niczym. Dosyć, gdy
liczy na coś. Na wodza, traktaty, na sprawiedliwość dziejową. Sprawdzian:
mieć wrogów dookoła. To zostało spełnione. Przez Wilno i przez Lwów,
zresztą nie tylko. Na przykład przez pokój ryski, przez wszystko, co w nim
pominięto z rozmysłem i zadufaniem. Przez polesko-białoruską nędzę.
Przez konopną pamięć o Kostku Wieszatielu. O Berezie, Brześciu, Szczypiornie i Wasilkowie. „Ja was przepraszam, panowie Ukraińcy, ja was bardzo
przepraszam".
Na koniec wsparcie prawie półtora miliona żołnierzy, pięćdziesięciu
dywizji wyposażonych w trzy czwarte ilości niemieckich czołgów i samolotów, z kraju, który produkował 40% europejskiej broni — zamieniono bezmyślnie
na skrawek ziemi za Olzą i tromtadrackie wrzaski. Zadanie wykonano,
przyjaciół nie było. Do panteonu powołano dzielnego księdza Skorupkę, który
umarł zwyczajnie, jak tysiące żołnierzy, z prostoduszną odwagą. A kanonik Panaś, który pęk legionowych orderów cisnął pod nogi dawcom, na
posadzkę świątyni — inną miał odwagę, nie zwyczajną. Obywatelską. O takiej odwadze strach nawet pamiętać.
Opium palono, opium. Stracono Olzę, stracono i resztę. Pozostały
szlify na generalskich pagonach. Szlifów nie stracono.
To było trudne zadanie, od Locarno po Zaleszczyki. Od ambasadorskich
fraków po koneksje z pastuchami. Dla pastuchów wieziono błyskotki.
W zakurzonych limuzynach, na wyżebranych kroplach benzyny jechały paw i papuga w generalskich mundurach. Paw ogon miał wyskubany, papugę zamierzano wypchać,
jednak zdechła sama. Generałom przestano salutować.
Długo, w konwulsjach umierała polska niepodległość.
„Rozkaz ze sztabu naczelnego wodza!" — tak ryczał wachmistrz
nocą na przeprawie, szaleniec z błędnymi oczami, nieuczony myślenia.
Porucznik Wiewiórski, Wiewiór z niezaleczoną twarzą, bez namysłu strzelił
mu w brzuch. Dzięki temu właśnie, lekceważąc wodza, miał czym rozwalić
atakujące pancerki, w tym trzy lekkie czołgi. Czeskie, oczywiście. Bo za tę
ziemię za Olzą przyszło zapłacić dodatkową krwią, walką przeciw czeskiej
broni, która mogła być z nami. Boże, chroń Polaków przed mądrością
idiotów, tak jak innych chronisz.
( Te czeskie „suki", zdobyczne kaemy, były rewelacyjne. Produkowali
je pięć lat, po 200 każdego miesiąca).
Potem szli pożyczać utracone gacie. Zgrzebne były, surowe, ale z porządnej
stali. Niektórych uwierały, jak tego politruka, rozstrzelanego przez ponurych
żołnierzy. Dziesięć karabinów, dwa ślepe naboje. Ani jedno sumienie lżejsze
przez to nie było.(...)
(...)Według kronikarzy, pierwsze dni miesiąca lutego w owym brzemiennym
45 roku były na Krymie śnieżne, nawet śnieżno — błotne. Kracząca
skrzypcowa zadymka toczyła po stepie kłęby burzanu, jak ucięte głowy. Goły
był step, wypolerowany do kości. To nie przenośnia, żałobny biały wiatr
odsłaniał wiele, naprawdę wiele kości. Gołych, wypolerowanych.
1 2 3 4 5 6 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 10-02-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Strona www autora Numer GG: 3401579
Liczba tekstów na portalu: 22 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Nostalgia | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5262 |
|