|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Sarmaty i scyty [5] Autor tekstu: Zbysław Śmigielski
Po złożeniu meldunku o zakończeniu
formowania, po inspekcji surowej tylko w postawie inspektorów, naprawdę
zaś żałosnej, szybko dostał awans, wspomniany przez generała. Były dowódca
awansu nie dostał. Skreślili mu też zasługi, w cywilnych łachach zawlekli
przed sąd. Tam co? Generałów skazywali albo puszczali. Wsadzać, rzadko
wsadzali. Inne wyjście było? Pod sąd lub do lasu, co
się kończyło tak samo. Zresztą oni, ze wschodu, i tego wyboru nie mieli.
Nie kochali Kasztanki, nie chcieli wierzyć w Siwka. Wiedzieli, czemu nie można wierzyć. Liczyli: w roku pierwszym
rozstrzelano mniej, niż przedtem ginęło w ciągu jednego tygodnia, nawet
jednego dnia. Polskie Biuro Podróży z hotelu Rubens posyłało
przewodniki, mające być biblią. Znów umierano za słowo, które nadzwyczaj
łatwo stawało się ciałem. Martwym ciałem pod ścianą.
Jak by nie liczyć, tych ciał było mniej i mniej.
Podpułkownik dostał dwie blaszki „zaległe" i jedną bieżącą. Za co, tajemnica, nie pytaj o tajemnice. Jak nie wiesz,
znaczyś nie zasłużył. Podpułkownik pojmował, że nijakie zasługi by się
nie liczyły, nawet aktualne, gdyby nie lojalność i milczenie na zadany temat.
Głupio przyznać, ale swoją rolę spełniła także piwniczka ze skrzynkami w kasynie. Nie jedynie piwniczka, wiele złożyło się na to, że lojalność i milczenie tanio go kosztowały. Milczenie było prawdziwe, lojalność
domniemana.
Choć nie kierował się tym specjalnie, żaden z podległych oficerów nie pochodził z krajowej konspiracji. Zresztą, nie do
końca sam ich dobierał. To raczej on był narażony przez tę wrześniową,
sanacyjną armię, w której służył. Co prawda, jako podoficer, lecz jednak — z cenzusem. I jeszcze to było niepokojące, że miał za sobą niejedną
pyskówkę z politrukami.
Na froncie jakoś nie było to niepokojące.
Jakimż sposobem Polak może nie pić? Żadnym
sposobem nie może. Więcej od Polaków mogą pić tylko Rosjanie. Picie to nie
jest historyczny relikt, tkwiący w genach narodowych. Tak wymyślili oszuści i durnie. Po pijanemu wymyślili. Picie jest, owszem, historyczne, jak strach,
niepewność jutra. Ze strachu, niepewności jutra zrodziło się picie. W strachu i niepewności trwa.
Bardzo dobrze, że dowodzi kasynem.
Przeskakiwali go wtedy właśni oficerowie.
Major, dowódca batalionu, nie za wojskową, za policyjną akcję przeciw psom i babom, jako podpułkownik do stolicy przeszedł. Patrzeć — wężyka się
dorobił. Ale pierwsze odwilżowe wiatry wywiały go, przegnały niewiele lat później.
Bóg wie, gdzie się stracił.
Przestała go już gnębić ta stara dwoistość: w boju — na zapleczu. Wojna się skończyła, zaplecze było wszędzie.
Strzelany front zmienił się w ideologiczny, całkiem inni nauczyciele wykładali
taktykę i strategię. Bo teraz przydzielono im wszystkie „środki
wsparcia", których na szczęście tak mało było na strzelanym froncie. Cóż,
oceniono właściwie — strzelany był znacznie prostszy.
Pół-ruski major, Wowka, na etacie
zastępcy i półchłopek, kapitan Bajer, oficer Informacji przydzielony do pułku — oto „środki wsparcia", źródło strachu i niepewności. Wesz jak
wesz, przydział ma do kożucha, ale kołnierza się trzyma. Do tego półchłopka
nie mówiono „obywatelu", mówiono „towarzyszu". Do Wowki zwyczajnie.
Wowka.
— Uważaj ty na niego — gadał
Wowka szeptem na całe kasyno. — On za mało pije, za dużo pamięta.
Nikomu dobrze nie życzy, tak i jemu nikt. Zawsze, pałkownik, najgorsze te własne,
serdeczne gnidy. On większy komunista, czem towarzysz Stalin.
— Milcz, Wowka, bo źle z tobą będzie.
— Człowiek nie zwierz, do wsiewo
przywyknie. U nas i gorsze znajdziesz.
Szybko doigrał się Wowka, bo takie czasy były.
Życie w przyspieszeniu, przez jeden rok szło się sto lat postarzeć. Po
majora Wowkę przybyły „własne gnidy", te rzeczywiście własne. Musiał
ich widzieć z okna, bo gdy go wezwali do pokoju dowódcy, nie przyszedł nawet
spojrzeć na niebieskie wyłogi. Sam załatwił problem.
Lejtnant, także Wowka, po prostu znikł bez
śladu. Ach, jak go szukali! Kiedy przestano szukać, w trzy dni znaleziono
„towarzysza Bajera" na prywatnej kwaterze z czterema kulami. Jedna w czole, dwie w oczach i ostatnia w sercu. Ostatnia była pomyłką, bo serca on
nie miał.
Zaraz potem znikła miejscowa kokietka,
Wandziula, do której lejtnant Wowka cholewki smalił. Nikt na to uwagi nie zwrócił,
ponieważ przez czas jakiś nie było komu zwracać.
Majora Wowkę odprowadzić nawet proboszcz
przyszedł.
— No, pułkowniku Bylica -
powiedziano mu w wojewódzkim urzędzie z drwiną i współczuciem. -
Tak dobrze u was było? Zawsze w porządku? Zastępca polityczny okazuje się,
najemnik imperializmu. Sami nie potrafiliście wykryć, choć doświadczenie w pracy politycznej macie. Wódkę toście z nim pili, wroga nie poznali. Musieli
pomóc towarzysze radzieccy.
— Do radzieckiego poziomu nie dojdziemy
tak szybko — jeszcze się uśmiechał, choć poczynał rozumieć. Rozumiejąc,
poczynał odczuwać zimno. — Dla towarzysza Lialina kto wie, może Bolesław
Bierut ma prawicowe odchylenie, skoro do kościoła i na procesje chodzi.
— Te żarty, Bylica, drogo was mogą
kosztować. To jest ideologiczna dywersja. Gdyby połączyć wasze słowa ze
zdemaskowaniem zastępcy i zbrodniczym zamachem na kapitana Bajera, można by
dowieść istnienia całego spisku.
Podpułkownik wstał, przymrużył oczy. To
odczucie zimna miało w nim długo pozostać. Wiedział, tak się stać musiało.
Żyć albo nie żyć. Od bardzo dawna obrzydło mu się bać. Powód i tak był
nieważny.
— Słuchajcie, młody towarzyszu,
raczej gówniarzu. Ideologiczną dywersję wy tu uprawiacie. Robicie wszystko,
co możliwe, żeby zrazić ludzi, napełnić
strachem wobec nowego ustroju. Strach rodzi nienawiść, pamiętajcie o tym.
Jesteście siewcą nienawiści do socjalizmu, właśnie to jest dywersją
ideologiczną, najbardziej groźną. Jeżeli tego nie rozumiecie, jesteście nie
tylko gówniarzem, także durniem.
Nie, nigdy nie żałował, że właśnie tak
powiedział.
Zabrano mu pistolet, pas, kilka innych
rzeczy. Bluzę z odznaczeniami, które przestały znaczyć. Gorzej, że buty
wysokie zabrali, oficerki, w których miał tylko onuce. Tak go poprowadzili, w spodniach i koszuli, w pepegach na bose nogi. Akurat była zima, sybirska tego
roku. Wtedy rozstrzygnął problem, czy major Wowka był tchórzem, czy może
odwrotnie.
Celą była komórka w zdziczałej piwnicy,
metalowe drzwi, judaszyk, żarówka żółta niby oko tygrysa. Powieka z warstwy
brudu. Okno zamurowane. Trzy metry na cztery. Niemało. W jednym kącie pęk
gnijącej słomy, w drugim blaszany kibel. Zapach gówna i śmierci. Ten sam,
jednakowy.
Pchnięto go tak, że upadł w tę gnijącą
słomę, w zapierający zaduch moczu, krwi i czegoś jeszcze. Od razu wyczuł,
że ktoś tam leży, oddycha, jakby na harmonijce grał. To było bez sensu, ale
się przeraził.
Długo trwało, nim zaczął coś rozróżniać.
Oczy z trudem przywykały do mokrej pleśni półmroku.
Słychać było monotonną psykliwą melodię
rur wodociągowych, nierównomierne oddechy. Sporo wody spłynęło po ścianach,
nim się nauczył oddechy odróżniać. Płytki, zajęczy oddech świeżo złapanego i gospodarski, rozważny siedzącego dłużej. Ale tam, wtedy, ten drugi oddech
był jak orkiestra, całe płuca grały. Nie strach — straszność można
by pomacać.
Twarz obok zdawała się znajoma, nie od razu
to sobie uprzytomnił. Zresztą była zmieniona. Sina, spuchnięta, w przebarwionych strupach. Czarne murzyńskie wargi, rozepchnięte zbyt grubym językiem.
Blizna od czoła do brody, wciąż jak niewygojona. Nikt inny nie mógł mieć
takiej blizny.
— Wiewiórski — powiedział
cicho. — Porucznik Wiewiór.
Zamknięte oczy poruszyły się kilka razy,
lecz nie otworzyły. Po twarzy jakby cień przypomnienia przemknął, może bólu.
— Jeżeli już, to kapitan -
wychrypiał głos. — Ktoś ty?
Odpowiedział tak, jakby nagle czas się cofnął
na powrót ku przeprawie, ku nadbzurzańskim bitwom szaleństwa i nadziei. Jakby
ożyła wybita przez czołgowe kaemy kompania.
— Kapral z cenzusem Bylica.
— Bylica?
— Obaj wyszliśmy cało, jak dobijali
rannych. Leżeliśmy w rowie, zabity koń nas przydusił. Jeszcze doszedł
Patykiewicz, potem zginął na szosie modlińskiej.
Z wielkiej mgły przypływały obrazy
desperackiej szarży bez szabel, piekło moździerzy i karabinów maszynowych,
fruwające konie, ludzkie szczątki. Na płocie żołnierz stokrotnie
zastrzelony, wciąż drgający jak żywy. „Granaty zbierać, granaty!" Stodoła,
rżysko, zagajnik. Boże, jak pachnie ten las. Bezgłośne szerokie usta i okropna blizna, którą ma znów przed sobą.
Wiewiór zastękał z poświstem, z przyjękiem,
jakby te płuca mu zrywano. Usiadł, otworzył zapuchnięte oczy. Długo, długo
patrzył. Na twarz współwięźnia, na spodnie, koszulę. Wewnętrzną stronę
przedramienia pocętkowaną miał dziwnymi czarnymi plamkami.
— Oficer już. No tak. Jaki stopień?
— Podpułkownik. Przynajmniej do dziś
rana.
Wiewiór z wysiłkiem zbierał się w sobie.
Znać było ten wysiłek, żeby za wszelką cenę utrzymać się w przytomności.
Gdy leżał sam, nie musiał tak się zbierać. Gdy był sam, mógł przeklinać i płakać z jednakowym skutkiem.
— U was tam — chrypiał -
na wschodzie, szybko gwiazdki dawali, nawet belki. Słyszałem, że jeden
politruk i bez wyszkolenia generałem został, teraz wojewodą. Tyś też
politruk, Bylica?
Czy człowiek siedzący może się przewrócić?
Wyglądało, że może.
— Dowodziłem kompanią, batalionem i pułkiem — odpowiedział, urażony nie tylko posądzeniem. — Cały
czas w linii. Nie w dziuplach, jak wy. Nam nie ptaszki nad głowami śpiewały.
— U was — stękał Wiewiór
pochryple — dawali awanse i za cudzą krew, u nas tylko za własną. Z porucznika do pułkownika mogłoby nie starczyć.
Zrozumiałe, jaką to cudzą krew miał na myśli.
Dlatego podpułkownik milczał. Obaj dobrze wiedzieli, że łatwo mogą powiększyć
rachunek tej krwi.
Wiadomo, o awansach Wiewiór dobrze powiedział.
Awans w Armii Krajowej trudniej było osiągnąć, niż wbić gwóźdź bez młotka.
Powstała więc legenda, że na wschodzie „chęć szczera" oficerów robiła, w kraju przelana krew. No, wiele prawdy w tym było, chociaż nie do końca.
Wrześniowy dowódca kompanii może by potrafił dowodzić batalionem, na więcej
nie miał skąd zebrać doświadczenia. Konspiracja nie uczyła dowodzenia w linii. Zresztą, w AK także forowali swoich. Porucznicy latami nosili po dwie
gwiazdki, po jednej, na kolejną po trzy lata czekali. Tymczasem „Kalina",
zupak i dureń, z sierżanta majorem został, całe zgrupowanie wygubił.
1 2 3 4 5 6 Dalej..
« Czytelnia i książki (Publikacja: 10-02-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Strona www autora Numer GG: 3401579
Liczba tekstów na portalu: 22 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Nostalgia | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5262 |
|