|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Państwo i polityka » Stosunki międzynarodowe
Kaukaz w płomieniach [5] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Obroną kieruje 33 letni
gen. Ajdamir Abałajew ‑ minister spraw wewnętrznych, który tu się urodził i wychował. Mianowano go komendantem wschodniego frontu rejonu Nazajurt. Auł
przylepiony jest do stromego zbocza góry, sterczącej wysoko ponad dnem Jaryk Su.
Ubogie siedziby górali skrywa gęstwina orzechowych drzew i otaczają poletka
kukurydzy. Za władzy radzieckiej uprawiano jeszcze tytoń. Wtedy można było jako
tako wyżyć, chociaż cały rejon miał opinię najbiedniejszego i najbardziej
zacofanego w republice. Nawet prąd elektryczny doprowadzono zaledwie kilkanaście
lat temu. Mieszkańcy szukali pracy i chleba na całym ogromnym terytorium Związku
Radzieckiego. Wszyscy mężczyźni mówią po rosyjsku płynnie, bez akcentu. Ostrzał
artyleryjski i bombardowanie najcięższymi bombami znoszą ze spokojem. Tylko ci,
których dom znika w parometrowej głębokości leju, lub ci, których strzępy ciał
najbliższych trzeba zebrać z ziemi, zaciskają mocniej zęby. Jeśli nie mają
pieniędzy na kałasza, to długo ostrzą
zabytkowe kindżały. Wierzą, że nowoczesną broń będą mieli wkrótce już wszyscy.
Generał Abałajew jest tego pewny. Niech tylko Iwan spróbuje przekroczyć Jaryk
Su. Zdobycie i spacyfikowanie aułu Zandak będzie agresora kosztowało życie co
najmniej 10 000 żołnierzy i dużo, bardzo dużo
bronietiochniki. Były pułkownik wojsk
desantowych Armii Czerwonej, który tu się urodził, a obecnie mieszka w Groznym,
nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. W nim też płynie krew
tejpu Engenoj. Wieczorem dochodzimy do
niewielkiego aułu Bejtarki. Wojska federalne są rozlokowane za najbliższym
zboczem. Parę dni wcześniej miejscowy
mułła i bakajnachi — najbardziej
szanowani starcy — poszli z białą flagą. Chcieli rozmawiać. Ostrzelano ich.
Zbombardowano też centrum aułu.
Popękały ściany meczetu. Zginęły 2 osoby.
Federały musieli mieć we wsi swego informatora. Na wieść o pojawieniu się
zagranicznych dziennikarzy przekazano wiadomość, że jeśli natychmiast nie
odejdą, to auł zostanie obrócony w perzynę
kowrowym, czyli dywanowym
bombardowaniem. Zagranicznych dziennikarzy dowódcy rosyjscy tępili bardziej niż
terrorystów. W towarzystwie braci Hamazata i Abdulraszidowa głęboką nocą
przekradamy się do zagubionego w górach aułu Ciecieljuch. Nikt się nie odzywa,
nie pali papierosów. Wpław przechodzimy płytką Jaryk Su. Na płask padamy wzdłuż
ogrodzenia jakiegoś pola, gdy pojawi się samolot. Przestajemy oddychać.
Dostrzegł leżące cele, czy nie dostrzegł. Nie dostrzegł.
W Grozny tego dnia
uderzyła śmierć. Przyleciała na spadochronach. Cztery rakiety ziemia-ziemia.
Wożą je burany. Najcięższe
artyleryjskie ciągniki. Uderzyły w centrum miasta. Każda rakieta ważyła po pół
tony. I każda wypełniona była sześciennymi kostkami twardego metalu i stalowymi
igłami. Komputerowo zaprogramowane zasilanie w paliwo odrzutowego silnika
rakiety zostało przerwane w odpowiedniej chwili. Już blisko ziemi otworzyły się
spadochrony. Głowica rozpada się na cztery segmenty. Każdy ma 12 kasetowych
pojemników i w każdym pojemniku jest śmierć. Dużo śmierci. Bardzo dużo śmierci.
Rakiety są przeznaczone do niszczenia zgrupowań siły żywej. W promieniu do stu
metrów. W krwawym deszczu ginie wszelkie życie. Metalowe sześciany urywają
głowy, ręce, miażdżą kręgosłupy, wywlekają kiszki. Przyleciały parami. Ze
wschodu i z zachodu. Miały zasięg około 150 km, więc najprawdopodobniej odpalono
je w rejonie Machaczkały nad Morzem Kaspijskim i gdzieś w Kraju Stawropolskim na
Nogajskim Stepie. Ognistymi biczami przeorały niebo. Słońce już prawie
zachodziło. Była godzina za dziesięć piąta. Uderzyły prawie równocześnie.
Precyzyjnie. Synchronicznie. W bazary przepełnione tłumami robiących codzienne
zakupy kobiet i w szpital położniczy. Jeszcze następnego dnia strzelano do psów
włóczących pomiędzy rozbitymi straganami ochłapy mięsa i kości. Taczkami
wywożono fragmenty ludzkich kadłubów, ręce, nogi, głowy. Fotograf zagranicznej
agencji nie mógł robić zdjęć. Cały czas wymiotował. Ominęła go pewna nagroda na
konkursie World Press Foto.
Już na samym początku II
wojny czeczeńskiej Rosjanie radykalnie zmienili taktykę.
Zaczęli bombardować również rafinerie i instalacje naftowe.
Na wizję lokalną zniszczeń stacji pomp rurociągu Baku-Grozny-Tichoreck
wziąłem ze sobą francuską dziennikarkę. Razem, w tym samym dniu odbieraliśmy
akredytację. Budziła uczucie tkliwości. Wydawała się taka delikatna, wrażliwa,
wiotka. Jak źdźbło trawy, jak promień słońca, jak ważka. Wyruszyliśmy wcześnie
rano. Po obu stronach szosy towarzyszył nam łagodny, z lekka pofałdowany step w jesiennej szacie. Stada bydła. Chmary różnorakiego ptactwa szykowały się do lotu
na południe. Mijaliśmy jedną miejscowość. Drugą. W oddali rysowały się granie
Kaukazu. Dumne. Wspaniałe. Na parę samolotów nie zwróciliśmy uwagi. Wznosiły się
do góry pozostawiając za sobą smugi kondensacyjne. Nie miały chyba agresywnych
zamiarów. Za którymś zakrętem grzęźniemy wśród owiec. Pastuch odziany w brunatną
burkę siedzi na pięknym kabardyńskim rumaku. Na widok skierowanej w jego
kierunku kamery uśmiecha się przyjaźnie i macha ręką. Rosyjskiego prawie nie
zna. Do wnętrza samochodu przenika zapach końskiego potu, wilgotnej wełny,
zwierzęcego łajna. Swojsko. Bezpiecznie. Jak na Podhalu.
Niespodziewanie szosę
tarasuje płonący autobus. Czarny gęsty dym i dziwny tłusto mdlący zapach.
Pozostali przy życiu pasażerowie układają na poboczu rannych. Na niektórych
jeszcze tli się odzież. Okutana dużą jaskrawą wełnianą chustą cicho jęczy stara
kobieta. Siedzi na zboczu rowu. Struga moczu spływa po odarniowanej skarpie
spomiędzy szeroko rozłożonych nóg. Niespodziewanie wstaje. Na plecach ma głęboką
ranę. Widać kości żeber i jasnoróżowe pulsujące płuca. Idzie parę kroków. Nagle
prostuje się i pada na twarz. Koniec. Jeszcze tylko przez pewien czas drgają w agonalnych skurczach jejstopy.
Nikt nie zwraca na tąśmierć uwagi. W środku autobusu są żywi ludzie, jacyś mężczyźni usiłują ich ratować, wynoszą
na zewnątrz. Stopnie pojazdu pokrywa spieniona bura plama. Krew. Dużo jej.
Ratującym ślizgają się podeszwy butów. Struga spływa na szosę. Pilot przyłożył
się. Starannie ulokował serię. Rozpruł wiele ludzkich korpusów. Stąd tyle krwi.
Człowiek to przecież sama wilgoć. Trochę mięsa i kości. Mdły, słodkawy odór
palącego się tłuszczu. Ludzkiego. To był ten nieokreślony zapach.
Nikt nie płakał.
Czeczeni nie płaczą. Patrzą i zapamiętują. Zapamiętują na zawsze. To byli
uciekinierzy. Jechali do Inguszetii. Większość pasażerów stanowiły kobiety i dzieci. Po drugiej stronie szosy siedział w rowie człowiek w średnim wieku.
Rzadkie, zlepione blond włosy pokrywały czaszkę. Ubrany był w skórzany płaszcz.
Elegancki, brązowy. Taki najmodniejszy. Do brzucha przyciskał obiema rękami
futrzaną czapkę. Z soboli. Kosztowała co najmniej pensję. Pierwszym uczuciem
była niechęć. Zamiast pomagać wynosić rannych, ten tu pilnuje czapki. Żeby mu
nie ukradli. Od strony siedzenia kierowcy autobusu w kierunku tego w skórzanym
płaszczuciągnął się widoczny na
asfalcie ślad. Co go pozostawiło? To coś zostało jeszcze na skraju szosy.
Zielonkawo-popielate, oślizgłe, oblepione miejscami piaskiem, obrzydliwe.
Trzymał je kurczowo, mocno własną drogą czapką przyciskając do brzucha. Własne
jelita trzyma się kurczowo. Tak długo jak się ma świadomość, że są własne. Gdy
podszedłem bliżej, odwrócił w moim kierunku poszarzałą z bólu i strachu twarz.
Błysnęły w grymasie warg złote zęby. Wyszeptał błagalnie:
Dobij. W kącikach ust pojawiła się
różowa piana. Dobij. Ulituj się. Dobij.
Ja przecież mam za żonę Czeczenkę. Dobij. Job twoju mat. Dobij. Claudia
robiła zdjęcia, zmieniała filmy, obiektywy, aparaty, filtry. Spokojnie,
metodycznie, profesjonalnie. Bez emocji, z chłodnym dystansem, z zaangażowaniem.
Emocje pozostawiała tym, którzy będą je oglądali w kolorowych magazynach. Promyk
słońca zgasł, zwiędło źdźbło trawy. Delikatna ważka przeistoczyła się w hienę.
Hienę żywiącą się ludzką padliną, ludzkim nieszczęściem, makabrą. Nie została
dziewczyną z mojej bajki.
Wino kindzmarauli ma cierpki
smak. Jest drogie. Kosztuje 6 lari
butelka. Warte swojej ceny. Z chaczapuri
smakuje wyśmienicie. Przez okna kawiarni przy ulicy Barataszwili widać było
przechadzające się pary, piękne dziewczyny, samochody, życie, ruch. Czeczeński
koszmar minął. Zapomnieć go będzie trudno. Psy gończe szły tropem. Granaty w kieszeniach kamizelki i kałasze
ochrony mogły być niewystarczające. Udało się. Z Duba Jurtu do granicy odwoził
mnie Hamzat Saraliev. Był kiedyś w ochronie Dudajewa. Ma piękną kartę z tamtej
wojny. Trzy doby leżał w wodzie pod mostem, na którym stały rosyjskie straże,
zanim udało się je zlikwidować. Epizod okupił ciężką chorobą nerek. Mogłem mu
później nieco pomóc. Przez pół roku mieszkał w moim domu pod Warszawą. Potem,
wraz z obu żonami, wyemigrował do
Norwegii. Na drodze do granicy samoloty ostrzeliwały nas tylko dwa razy.
Celowano niestarannie, piloci źle się przykładali. Droga do Szatili w Gruzji
została niedawno przebita przez góry. Prowadziła wzdłuż koryta rzeki Arguń.
Codziennie ginęli na niej ludzie. Operatorzy ciężkiego sprzętu, podróżni,
dzieci. Pozostali przy życiu zabierali z sobą ofiary nalotów. Ciężko byłoby
kopać groby w kamienistych wąwozach, na skalnych półkach.
Drogą sunęły ludzkie
cienie. Taszczące toboły, torby, dzieci, rannych. Dzień i noc. Bez przerwy?
Przerwy były. Gdy tylko przylatywali tamci. Nieosiągalni. Bezwzględni.
Bezlitośni. Rozdzielali śmierć równo i sprawiedliwie. Tylko
bojowiki wiedzieli, jak się ukryć
wysoko w górach. Blisko granicy. Miasto. Umarło wiele wieków temu. Na stromym,
niedostępnym grzbiecie pozostały kamienne wieże. Nie wiadomo, kto je wzniósł i kiedy. W 1944 roku, przed deportacją wszystkich mieszkańców Czeczenii w stepy
Kazachstanu, NKWD starannie niszczyło wszelkie dokumenty i zapiski dotyczące
historii tego narodu. Uczonych, duchowieństwo, ludzi bardziej wykształconych
rozstrzeliwano. Z własnych
dziejów znamy rosyjskie know-how na
postępowanie z elitami podbitych narodów. Kamienny gród ocalał. Nie było w nim
nic i nie było nikogo, kto by go bronił, nikogo, kogo można by rozstrzelać.
Pozostał tylko na starych mapach. Jako relikt historyczny, do którego nie
dobrali się radzieccy archeologowie. Nie mieli tu zresztą czego szukać.
Wykopaliska nie stanowiłyby dowodu na zasięg wpływów kulturowych wielkiego
narodu rosyjskiego. Nazwa Umarłego Miasta trafiła jednak na czołówki gazet
całego świata. Jako miejsce desantu federalnych spadochroniarzy. Mieli określone
zadanie. Odcięcie ostatniej drogi łączącej Czeczenię z południowym sąsiadem.
Mogły po niej napływać posiłki dla terrorystów. Kazano im wytrwać trzy dni. Aby
zdążyła się do nich przebić pancerna kolumna rosyjskich wojsk, podchodząca od
północy przez Szatoj i Itum Kale. Nie zdążyła. Górale otoczyli spadochroniarzy
wilczym kręgiem. Nie atakowali. Nie chcieli ponosić strat. Nocami podpełzali na
odległość rzutu granatem, celowali w żarzące płomienie ognisk. Rzucali celnie.
Czeczeni pozwolili przez radio na wylądowanie helikopterów, które miały zabrać
trupy. Rosjanie usiłowali oszukać. Jak zwykle. Podesłali wsparcie. Helikoptery
zestrzelono. Więcej prób przyjścia desantowi z pomocą nikt już nie podejmował.
Czeczeni w dalszym ciągu nie atakowali. Po co. Po tygodniu desant przestał
istnieć. Tej zimy lisy i wilki nie musiały zbyt daleko wędrować za zdobyczą.
1 2 3 4 5 6 7 Dalej..
« Stosunki międzynarodowe (Publikacja: 16-01-2017 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Poprzedni tekst autora: Hej ty ojcze atamanie | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 10081 |
|