|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Antropologia kulturowa
Religia i polityka w fabrykach atrakcji [7] Autor tekstu: Jan Kurowicki
Ale przede wszystkim: należałoby zmienić zasady obecności takiej
idealnej, medialnej świątyni w rytmie następowania po sobie programów. Wedle
fundamentalizmu nie powinno być tak, że po danym programie religijnym następuje
seria dowolnie dobranych reklam, serwisów informacyjnych, drastycznych reportaży
interwencyjnych itd. To wszystko bowiem czyni „słowo boże" czy nabożeństwa
jednymi z wielu programów i topi je w mnogości obrazów, komentarzy, spraw. Gasi
ducha sacrum i zrównuje go z szarością profanum.
Długo jednak można by mówić o formach i warunkach, których wymaga
urzeczywistnienie tego ideału. Ale od jego realizacji dalekie są dzisiaj nawet
media, stanowiące własność określonych wspólnot religijnych. Jednakże — z drugiej strony — niezależnie od deklaracji o współpracy, składanych przez
właścicieli mediów czy zespoły redakcyjne — warunkiem ich istnienia jest
obecność na rynku, na którym media stanowią niezwykle istotny środek cyrkulacji
towarów. A ich atrakcyjność (przyciąganie uwagi, oglądalność) jest warunkiem
korzystnej emisji reklam i programów sponsorowanych przez różnorodne branże
produkcyjne i finansowe.
Gdyby z kolei same te reklamy i programy wzbudzały odpowiednie dla
rynkowych potrzeb zainteresowania, pozbyto by sie bez skrupułów całej reszty.
Wraz z kramikami religijnych słodyczy. Niestety odbiorcy mediów, choć jako
podmioty gier rynkowych są tylko uosobieniami swej siły nabywczej, wymagają od
nich czegoś więcej. Czegoś, co nie sprowadza ich (przynajmniej w ich
wyobrażeniach) do roli biernych konsumentów i pozwala wznieść się ideologicznie
ponad indywidualne horyzonty troski. Trzeba im więc tego dostarczyć w postaci
Medialnych Atrakcji. I mogą to być także (choć nie wyłącznie) rozmaicie
programowo opakowane treści religijne.
Gdyby jednak tylko te religijne przyczyniały się do maksymalizacji
oglądalności, inne straciłyby rację bytu. Tak wszakże nie jest. Mistrzostwa
świata w piłce nożnej bardziej przyciągają uwagę, niż np. uroczystości
bożonarodzeniowe, transmitowane wprost z Watykanu. Stąd nie tylko konieczność
programowej różnorodności, ale i konieczność spełniania kryterium medialnej
atrakcyjności przez każdy emitowany produkt, o czym doskonale wiedział Jan Paweł
II. Stopień zaś tej atrakcyjności decyduje o miejscu w układzie programów i czasie jego emisji, bo to ma wpływ na obecność i oczekiwany odbiór reklam oraz
znaczących rynkowo programów. I starannie dba o to nawet najbardziej
konserwatywna (i religijna) stacja telewizyjna.
Rozmijają się więc i sprzeczają ze sobą oczekiwania, interesy i ideały
obu stron. Atrakcyjność medialna jest istotną i nadrzędną wartością z punktu
widzenia gry rynkowej. Właściciele mediów więc i ich zespoły programowe, nawet
gdyby chciały, nie mogą ich zmienić w elektroniczną świątynię. Strona religijna
tedy może tylko śnić swe fundamentalistyczne marzenia. Jednakże nie zamierza ona
rewolucyjnie zmieniać stosunków produkcji, zwłaszcza stosunków własnościowych,
by zapewnić sobie medialną wszechwładzę i wszechobecność. Właściciele mediów z kolei dobrze wiedzą, że różnorodne środki i treści religijne mogą służyć
wytwarzaniu mnogości atrakcyjnych produktów medialnych.
Przewrotnie ukazuje to właśnie S. Ruhsdi w cytowanych tu wyżej
„Szatańskich wersetach". Rozumie on, że z pierwotnego islamu też zostało tyle,
co i z średniowiecznego chrześcijaństwa: masa upadłościowa odczarowanych
symboli, figur, rytuałów, mitów i wyobrażeń. Wie również, że to wszystko stanowi
środki dla produkcji przemysłu kulturowego. Dlatego bohaterowie jego powieści:
Gibril Fariszta i Saladyn Czamcza są tacy, a nie inni. Pierwszy to anioł,
który pośredniczy w przekazaniu Słowa Machaundowi i zarazem gwiazdor hinduskiego
kina. Drugi (też anioł, ale o innej funkcji) — użycza głosu klipom reklamowym i gra w serialu telewizyjnym. W ogóle — jeśli pominąć treści ich snów i religijnych majaków czy życie seksualne, są oni bytami tylko medialnymi.
Powieść zaś jest pełnym dystansu widokiem na ich świat i ten przemysł. On
organizuje i zapełnia ich czas. On określa poglądy polityczne i stosunek do
religii. Sposób bycia i życia. Także -
ubierania się, makijażu i kamuflowania fizycznych ułomności. Np. takiej,
że gwiazdorowi (i zarazem aniołowi) Gibrilowi potwornie śmierdzi z ust, a jego
kochanka-alpinistka, utrzymująca się z reklamowania obuwia, ma płaskostopie. Na
ekranie jednak oboje są piękni i doskonali, bo otacza ich i daje im istnienie
oko Elektronicznego Boga. Wszystko więc jest tu akuratne. Żadnej przypadkowości,
niepewności czy sprzeczności. Takie, krótko mówiąc, jakby codzienność spełniła
wszelkie swe marzenia: błogiego spokoju, sytości, bezpieczeństwa oraz iście
cyrenejskiej i trwałej przyjemności, które płyną w strugach obrazów z ołtarza
telewizora.
Tego bowiem wymaga właśnie ten przemysł, który, jak wiele razy tu
podkreślałem, tak samo jak Kościół, pełnymi garściami korzysta z masy
upadłościowej religii i nie zamierza z niej rezygnować, choć — jak pokazałem to
chyba wystarczająco dobitnie — stracił on dawny status niezależnego aparatu
ideologicznego.
Zmieniła się też rola jego funkcjonariuszy, choćby proboszcza z kropidłem, który zjawiał się przy człowieku, gdy tylko przychodził on na świat.
Niegdyś oto był on nieodłącznym momentem pejzażu codzienności. Stanowił
wykwalifikowanego specjalistę od nadawania jej świętości. Działał w imieniu
Kościoła. I nie tylko umożliwiał wznoszenia się ludzi ponad tę codzienność, lecz
utwierdzał w poczuciu jej niezbywalności i daremności buntowania się przeciwko
jej ekonomicznym i społecznym prawom.
Dzięki temu codzienność była (i — zarazem — nie była) szara, monotonna i zwykła. Przesycała ją wszak woń kadzideł z nabożeństw, śpiewy, muzyka organów,
słowa z homilii, blask ołtarza i kościelnych witraży itd. I nie ważne, czy się
znało i rozumiało „prawdy wiary", święte księgi, a przynajmniej treść modlitw.
Wystarczało szeptać lub mówić głośno modlitwę, śpiewać, słuchać kazania i modłów
kapłana, patrzeć ma jego rytualne gesty, przyklękać, pochylać głowę w stosownym
momencie, żegnać się, czynić „znak pokoju", przyjmować sakramenty itp., a co
trzeba — stawało się samo, czyli materialna rzeczywistość religii, jako
ideologicznego aparatu.
Kiedy zaś nastąpiły procesy i zjawiska, o których tu mówię, coś zmieniło
się nieodwracalnie. Oczywiście nadal od momentu narodzin
proboszcz podchodzi do każdego z kropidłem. Ale, gdy już potem tak czy inaczej myśli się, mówi i zachowuje, to
już nie tylko za sprawą tych sakralnych działań, a fabryk atrakcji i ich
produktów płynących z ołtarza telewizora, które równie skutecznie
podporządkowują panującym stosunkom i zależnościom.
10. Krótka wycieczka osobista, choć nie całkiem prywatna
Dlatego, gdy w końcu 2010 r. montowano w Świebodzinie 33 metrowego
Chrystusa Króla, popadłem w zadumę. Nie tyle z tego powodu, że stanowi on dobrą,
wizualną metaforę polskiej religijności: z zewnątrz widowiskowej i szablonowej;
wewnątrz wypełnionej ciemną pustką wśród prozaicznych rusztowań, nabierającej
jednak blasku Atrakcji Medialnych w oku Elektronicznego Boga. Popadłem w zadumę,
bo jestem z tego miasteczka. Pobierałem wszak w nim nauki szkolne i zrobiłem
maturę. W międzyczasie (dzięki książkom i głośnikowi, który biednym zastępował
wtedy radio) nauczyłem się mówić po polsku. Boć, gdy doń przybyłem tuż po wojnie w jednym z bydlęcych wagonów, jakimi na Ziemie Zachodnie przemieszczono
repatriantów ze Wschodu, miałem kilka lat i paplałem tylko językiem „swojskim",
czyli mieszaniną białoruskiego i jakiejś kresowej odmiany ludowej polszczyzny.
Różniłem się tym od przybywających tu z innych okolic kraju, mówiących inaczej i dla nas wszystkich obco.
Moja zaś rozległa,
wielopokoleniowa rodzina była chłopska. Jak i podobne do niej, stanowiące
miasteczkową większość, nie tylko zasiliła nieliczne fabryki i zakłady pracy w niewykwalifikowaną siłę roboczą, ale też prowadziła drobne gospodarstwo. Miała
pole, świnie, drób. Chciała jednak, by, dzięki wykształceniu, dzieci „wyszły na
ludzi". I widziano ich przyszłość jako księży, urzędników czy lekarzy. Owe
rodziny (wraz z moją) tkwiły jednak mentalnie w świecie wschodniej wsi. Bały się
nowego, marzyły o powrocie „za Bug". Modliły się o to. A czyniły to nie tylko w kościołach podczas nabożeństw, ale i w domach przed kolorowymi obrazkami
świętych lub figurkami Jezusa czy Matki Boskiej, które kupowano na jarmarcznych
straganach od wędrownych handlarzy. Do dziś zresztą znajdują się one na
honorowych miejscach w wielu świebodzińskich mieszkaniach. Niekoniecznie
robotniczych.
Nic jednak dziwnego, że między
ich dziećmi a nimi narastało zwolna poczucie odrębności, dystansu a nawet
swoistej obcości. A też miasteczko i region, w którym było położone (Ziemia
Lubuska) z istoty jawiły się jako nie do końca „swoje". Z jednej wszak strony
(dzięki szkole, książkom, radiu, gazetom) kształtowała się w ich pociechach już
inna mentalność; z drugiej — region nie był ani dawną krainą zabużańską, którą
nauczyli się od dorosłych idealizować, ani Polską po prostu.
Zostały one skazane na swoistą
próżnię duchową i kulturowe wykorzenienie. Znajdowało to wyraz zarówno w sztubackich wygłupach, jak i przypływach i odpływach żarliwej, czystej
religijności. Objawiało się to nie tylko w domu, ale i w szkole czy podczas
nabożeństw. Kształtowało też ambicje i dążenia, by robić coś, co w głowach
ojców, matek i innych starszych tubylców nawet nie zaświtało. Niektórzy
sprostali potem tym ambicjom, inni nie. Zastygli w miasteczku. Stali się na swój
sposób „tutejsi", jak mieszkańcy Taplar z „Konopielki" E. Redlińskiego. Choć z zapuszczaniem gdziekolwiek autentycznych korzeni (zwłaszcza kulturowych) i zapełnieniem tej próżni zawsze było u nich nie najlepiej. Byli więc niejako „bez
stałego adresu" [ 17 ].
Wielu z nich chciało coś w tym
miasteczku zmienić. Powstawały dzięki nim towarzystwa miłośników Świebodzina,
koła artystyczne i literackie itp. itd. Ale i wewnątrz niego i na zewnątrz
znaczyło to niewiele. Gasło więc nie tylko w zwykłej małomiasteczkowej
jednostajności i niemożności, lecz i w kontekście omszałych wzorów kulturowych,
przywiezionych tu przez ich rodziców. Rok po roku tedy stawali się do nich
podobni. Żenili się z żonami, jak śpiewała Sława Przybylska, płodzili dzieci,
dorabiali się i święcili wszystkie dni w roku święte. Choć zawsze łatwo
znajdowałem z nimi wspólny język, bo i mnie nadal brak było korzeni. Próżnia zaś
czaiła się tuż za plecami. Żyli w niej sami i uczyli żyć potomstwo — dzisiaj
dawno dorosłe i traktujące świat dziadów i ojców, jak krainy mrzonek i baśni.
1 2 3 4 5 6 7 8 Dalej..
Przypisy: [ 17 ] Opisałem to zresztą dokładniej w tomie esejów pt. „Bez
stałego adresu", Wrocław 1981. « Antropologia kulturowa (Publikacja: 07-06-2012 )
Jan KurowickiProfesor zwyczajny, kierownik katedry nauk społecznych na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Autor ponad trzydziestu książek z filozofii kultury, literatury i filozofii społecznej. Ostatnio wydana: "Estetyczność środowiska naturalnego" (Książka i Prasa, 2010) Liczba tekstów na portalu: 3 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Pod okiem demona przekory | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8096 |
|